To, co mnie urzeka w Irlandii, to jej niesamowicie tajemniczy charakter powiązany w pięknem przyrody. Irlandzka ziemia jest niezwykle bogata we wszelkiego typu pamiątki z przeszłości. Czasem w najmniej oczekiwanym momencie wyłaniają się przed turystą malownicze ruiny, dzikie i nieskażone przez człowieka miejsca, gdzie przebywając, można odnieść wrażenie, że tak musi wyglądać raj.
Uwielbiam te dzikie zakątki Irlandii, gdzie kontakt z naturą jest niezwykle mocny, a pielgrzymki turystów są jeszcze czymś nieznanym i niecodziennym. Takim magicznym miejscem jest dla mnie okolica Dunboy Castle i Puxley Mansion.
Jeśli ktoś szuka zabytków i widoków powalających z nóg, to ich tam raczej nie znajdzie. Ja znalazłam tam coś, czego od dawna szukałam i czego ciągle poszukuję w Irlandii. Z pewnych względów zawsze będę bardzo miło wspominać ten ciepły, letni dzień naszego urlopu, kiedy to przypadkowo natknęliśmy się na wspomnianą posiadłość.
Przemierzając kręte i wąskie dróżki południowo-zachodniej części Irlandii, dostrzegamy majaczącą w oddali piękną sylwetkę zamku. Prowadzeni przez zamiłowanie do tego typu budowli, odnajdujemy drogę do spostrzeżonej posiadłości.
Po kilku minutach docieramy do celu, a naszym oczom ukazuje się dumna sylwetka rezydencji rodziny Puxley, która w XIX wieku dorobiła się ogromnego majątku poprzez eksploatację kopalni miedzi. Bogactwo Puxleyów odzwierciedlone zostało właśnie w tej fantastycznej gotyckiej konstrukcji.
Patrząc na ten imponujący zamek ciężko jest mi uwierzyć, że zaledwie kilka lat temu był on typowym przykładem obrazu nędzy i rozpaczy. Gdyby ktoś chciał nakręcić film w przerażającym i budzącym dreszcze zamczysku, Puxley Mansion z pewnością byłby wtedy idealnym kandydatem. Bezkonkurencyjnym.
W latach świetności, kiedy ród wiódł niczym nie zmącony żywot, rezydencja oszałamiała swoim przepychem. Przestała, kiedy kilkadziesiąt lat temu IRA podłożyła tam ładunki wybuchowe. Piękno zostało obrócone w brzydotę. Ogień strawił urodę tego miejsca. Pozostała tylko smutna konstrukcja. Żałosny szkielet tego, co kiedyś było dumą i chlubą rodu Puxley.
Lata mijały, a szkielet zamku ciągle opierał się zgubnemu wpływowi czasu. Brzydota tego budynku była mocnym przeciwieństwem urody otaczającej go przyrody. Gdyby nie bogaty jegomość, który nabył zamek drogą aukcji, dziś pewnie byłyby to jedne z wielu ruin. Zniszczone. Zapomniane. Zaniedbane.
Od dnia zakupu Puxley Mansion powoli zaczął powracać do swej dawnej formy. Po latach ciężkich i żmudnych prac zamek już nie straszy swym wyglądem. Prace renowacyjne sprawiły, że bije od niego urok. Tak też miało być w zamierzeniu. To już nie smutny obraz nędzy i rozpaczy sprzed kilku lat. Teraz jest to luksusowy hotel. Zamkowe komnaty znów będą cieszyć oczy zamieszkujących je szczęściarzy, a wesoły śmiech będzie rozbrzmiewać wewnątrz budynku.
W bardzo małej odległości od Puxley Mansion znajduje się zamek Dunboy. „Zamek” to zbyt szumna nazwa, bo to, co przetrwało do naszych czasów, absolutnie nie przypomina twierdzy. Ciężko nazwać zamkiem te zdruzgotane ruiny. Patrząc na nie, nie potrafię dokonać w swoim umyśle rekonstrukcji zamkowej sylwetki.
Pozostałości po Dunboy Castle pełnią rolę niemego świadka tragedii, które rozgrywały się dawno, dawno temu, kiedy tutejsza społeczność zmagała się z wojną dziewięcioletnią, a irlandzka ziemia zraszana była litrami przelanej krwi.
W czasie oblężenia zamek stanowił scenę krwawych wydarzeń. Mimo że twierdza uchodziła za trudną do zdobycia, a jego obrońcy wykazali się walecznością, nie mieli szans z dużo liczniejszym wojskiem korony angielskiej.
Do klęski tubylców znacznie przychylił się haniebny występek kuzyna irlandzkiego przywódcy. To on zdradził Anglikom słabe punktu zamku, a tym samym podpisał wyrok śmierci na swoich rodaków. Wizja klęski była już tylko kwestią czasu. Kiedy zrozumieli to obrońcy Dunboy Castle, część z nich szukała ratunku opuszczając mury zamku i przeprawiając się na pobliską wyspę Dursey. Pozostali walczyli do końca - aż do zawalenia się sklepienia zamku. Ich pamięć została uczczona pamiątkowymi tablicami widniejącymi na ruinach.
Brutalny koniec nadszedł wraz z jedenastym dniem oblężenia zamku. Anglicy nie wykazali najmniejszych skrupułów. Okrutnik Carew, dowódca angielskiego wojska, osobiście porąbał ciało kapitana wojska irlandzkiego. Żołnierzy powieszono zaś w pobliskim miasteczku. Śmierć spotkała także tych obrońców, którzy uciekli na wyspę Dursey, licząc na ocalenie. Anglicy dotarli także tam, paląc miejscowych mężczyzn żywcem w kościele. Wobec kobiet i dzieci wykazano się podobnym okrucieństwem – strącono ich ze skał, aby pochłonęły ich morskie głębiny. Wszyscy zginęli.
Przysiadam na pagórku w bujnej trawie i staram się jak najdokładniej zapisać w pamięci oglądany obrazek. Tymczasem mój Połówek przyjmuje inną taktykę: biega gdzieś wśród chaszczy, by z każdej możliwej strony przyjrzeć się pozostałościom zamkowych murów.
Przebywając w tym cichym zakątku, podziwiam scenerię, w której się znajduję. Okoliczny teren usiany jest nielicznymi domkami. Bujne i liczne drzewa świetnie komponują się z pagórkami i spokojną taflą wody, która co jakiś czas przecinana jest przez przepływające statki. Jest tak cicho i spokojnie, że aż ciężko uwierzyć, iż nie zawsze tak tutaj było.