czwartek, 30 maja 2024

Z Dublina do Douglas


Uwielbiam przeprawiać się promem, sam rejs jest dla mnie wielką przyjemnością i przygodą, tak więc czekałam na niego z niecierpliwością. Ta niecierpliwość tylko się pogłębiała, bo choć droga do Dublina upłynęła nam bezproblemowo, to w samym porcie już nie wszystko szło zgodnie z planem. 


Dotarliśmy do niego na 9:15. Idealnie, bo to właśnie wtedy miała rozpocząć się odprawa. Z jakiegoś powodu była jednak opóźniona. Sznur samochodów stojących za nami systematycznie się zwiększał, a liczba aut przed nami jakoś nie chciała maleć. W efekcie cały proces był dość powolny, bo nasz armator, Steam Packet, miał otwartą tylko jedną bramkę, reszta należała do Irish Ferries. 


Zastanawialiśmy się, co czują ci wszyscy ludzie, którzy stali w kolejce daleko za nami ‒ w momencie, w którym my podjechaliśmy do odprawy, wybiła równo 10:00. O tej porze odprawa powinna się już kończyć. Nikt jednak nie zamknął bramki przed nosem wszystkim tym, którzy stali za nią grubo po 10:00, jako że opóźnienie ewidentnie wynikało z winy przewoźnika, nie pasażerów.


Na pokład naszego promu wjechaliśmy zaledwie 20 minut przed planowanym wypłynięciem. Nie stresowałam się jednak, bo przy rezerwacji biletów ‒ nauczeni doświadczeniem z rejsu Epsilonem należącym niegdyś do Irish Ferries, teraz zaś kursującym ze Świnoujścia do Szwecji ‒ pokusiliśmy się o wykupienie dostępu do Premium Lounge (€28 od osoby w jedną stronę), wiedziałam więc, że nikt nam miejsc nie zajmie. 


Kiedy staliśmy w kolejce do odprawy do portu dumnie przybił W. B. Yeats ‒ duma Irish Ferries. Jaki to kolos jest! Wyglądał niczym biblijny Goliat! Tymczasem nasz Manaanan, który jest niepozornym katamaranem, wyglądał przy nim jak malutki Dawid. Spodziewałam się więc ścisku i tłoku. 


Co mnie jednak szybko zdziwiło to to, jak niesamowicie pojemny jest Manannan ze Steam Packet! Gdybym o tym wiedziała, to być może darowałabym sobie dodatkową zapłatę za "pierwszą klasę". Miejsc siedzących było zdecydowanie więcej niż pasażerów. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, były fotele! Często zresztą przy oknach, jeśli komuś na tym zależało. 


Owszem, część parkingowa była nieco klaustrofobiczna, a wrażenie to pogłębiał niski sufit, ale to nie miało większego znaczenia. My akurat zostaliśmy ulokowani na samym dziobie na niezadaszonym miejscu. Miało to jednak swój plus, bo stamtąd wystarczyło tylko zrobić kilka kroków i już wchodziło się do Premium Lounge. 


Premium Lounge to taka specjalnie wydzielona część statku, w której uprzednio rezerwuje się miejsca siedzące (wybrałam przy oknie), i w której ma się dostęp do darmowych napojów bezalkoholowych, przekąsek (tu były różnego rodzaju ciastka indywidualnie pakowane, batoniki, ciastka kokosowe z dżemem), toalety i tarasu widokowego (a na tym mi bardzo, bardzo zależało). 


Jak się później okazało, dostęp do niego był także dla tych, którzy wykupili za €9 miejsce siedzące w sąsiedniej części statku, sali Niarbyl. Tak na dobrą sprawę jednak każdy mógł wejść na taras, bo na promie nie było świdrującego gestapo ‒ jeśli któryś z pasażerów miał chęć pochodzić sobie po łodzi i pokukać do kolejnych sal niczym diabeł do Betlejem, mógł swobodnie to zrobić. 


Miałam nawet wrażenie, że w trasie powrotnej jakieś przypadkowe osoby przedostały się do Premium Lounge, bo nagle pod koniec rejsu pojawiły się w niej nowe twarze, których wcześniej na pewno nie było. Wszystkie zarezerwowane siedzenia są na statku oklejane imieniem i nazwiskiem. 


Jako że już kiedyś płynęliśmy w "pierwszej klasie" w Irish Ferries, miałam porównanie ‒ ta była zdecydowanie gorsza. Przede wszystkim sala była tu znacznie mniejsza, nie było panoramicznych okien, a przekąski ograniczały się do samych słodyczy. Nie było też soków, ani wytrawnych przegryzek, jak to miało miejsce u konkurencji. 


Zagraniczny personel, Filipińczyk i dwie (niezidentyfikowane) Azjatki, był uprzejmy, szczególnie mężczyzna był wyjątkowo usłużny. Ewidentnie robił, co w jego mocy, by nadskakiwać pasażerom. Na początku więc okropnie niezręcznie się czułam, bo akurat mieliśmy miejsca koło punktu obsługi klienta, i stał ten biedak koło nas, i nadskakiwał, jak tylko mógł.


Jeszcze dobrze nie zajęliśmy miejsc, a on już pytał: "Podać coś do picia, madame/sir?". Pech chciał, że za nami siedziała Karen z mężem. To chyba była jedna z tych osób, które były na samym końcu kolejki do odprawy, i bała się, że jej nie przejdzie. Kiedy Filipińczyk zadał jej to samo pytanie, odparła opryskliwym tonem: "Siedziałam pół godziny w aucie, teraz muszę ochłonąć! To nic osobistego. Dziękuję!" Aż mi się głupio zrobiło. Wymieniłam z Połówkiem porozumiewawcze spojrzenie, a Karen niedługo później znów pokazywała swoje humorki. Narzekała, że jest jej zimno (wróciła ze spaceru z innej części statku), bo na dole jest znacznie cieplej. A kiedy zaproponowano jej zmianę miejsca, odburknęła, że "po to zapłaciła za okno, żeby przy nim teraz siedzieć".


Na szczęście byli obok nas też normalni i kulturalni ludzie. Siedzący w sąsiednim rzędzie staruszek zamówił sobie danie na gorąco, steak pie z groszkowym purée, oczywiście dodatkowo płatne, a później grzecznie zagadywał Filipińczyka o kraj jego pochodzenia, zadawał mu różne pytania, sam też opowiadał o swoich podróżach do Hongkongu.  


Nim się obejrzeliśmy, ten prawie trzygodzinny rejs, dobiegł końca i przybiliśmy do przepięknej wyspy Man zwanej w języku manx Ellan Vannin.