środa, 28 listopada 2007

Nie taki diabeł straszny, jak go malują...

Dzisiejszy post jest w zasadzie kontynuacją poprzedniego. Ten ostatni, w pierwotnej wersji, miał być poszerzony o kilka przykładów, ale kiedy zobaczyłam, jaki jest długi, to odezwało się moje dobre serce i doszłam do wniosku, że nie będę się pastwić nad Wami ;) Wobec powyższego darowałam sobie dalsze rozwijanie tematu ;) Jednakże: „co się odwlecze, to nie uciecze” i zgodnie z tym mądrym porzekadłem, zabieram się do opisywania moich przeżyć i obserwacji :)

Wydarzenia, sytuacje i osoby, które opisuję nie są czymś niezwykłym dla sporej grupy Polaków, która mieszka na Zielonej Wyspie. Są oni bowiem przyzwyczajeni do tego typu zjawisk. Opisuję je dlatego, że zauważyłam pewne, bardzo negatywne zjawisko, które już dobre kilka lat temu narodziło się w Polsce. Nie podoba mi się ono potwornie, a jedyne, co mogę zrobić, to walczyć z propagatorami owego zjawiska. Chodzi o stereotyp Irlandczyka. W mniemaniu wielu Polaków słowo „Irlandczyk” jest synonimem imbecyla, głupka, półgłówka, debila, etc. Wymieniać można długo. Mija się to z prawdą. Strasznie się mija… Taki obraz niezbyt mądrego Irlandczyka rozprzestrzenia się bardzo szybko. Przyczyniają się do tego tłumy znad Wisły, które niejednokrotnie mają o sobie bardzo wygórowane mniemanie  i myślą, że swoim przyjazdem uczynili wielki zaszczyt Zielonej Wyspie.  Uczynili więcej szkody niż pożytku, ale nie o tym miała być mowa… Piszę to dlatego, bo wiem, że wielu moich czytelników pochodzi właśnie z Polski i to oni mogą spotkać się z takim stereotypem.  Ów obraz dotarł też do mnie, gdy byłam jeszcze w ojczyźnie i przygotowywałam się do wyjazdu. Moja mama powiedziała mi kiedyś, że dowiedziała się od pewnej osoby, która ma córkę  na Zielonej Wyspie, iż Irlandki są bardzo zazdrosne o Polki, nie cierpią ich, dokuczają i tak tam bzdety. Zazdrosne są ponoć o urodę Polek. Przebywam tu już półtora roku i przyznam, że jeszcze z czymś takim się nigdy nie spotkałam. Spotkałam się za to z bardzo dobrymi kontaktami między Irlandkami, a Polkami. O czymś to chyba świadczy… Niektórzy jednak są ślepi i głusi na własne życzenie- widzą i słyszą tylko to, co im odpowiada. Niewygodna dla nich obserwacje i słowa są przez nich wymazywane z pamięci. Doczepiają się do jednego, dwóch złych Irlandczyków, których spotkali na swojej drodze i na ich przykładzie wystawiają pejoratywną ocenę całej społeczności Irlandii. A to przecież jest bardziej niż krzywdzące. Chyba każdy z nas nie znosi być wpychany do tego samego worka, co inni. A już szczególnie wtedy, kiedy w tym worku przebywają same elementy marginesu społecznego.

Moi Drodzy, nie wierzcie w tego typu negatywne słowa. Powiem Wam, że przez te kilkanaście miesięcy spędzonych tutaj, spotkało mnie tyle życzliwości ze strony Irlandczyków, że chyba przez całe życie w ojczyźnie nie zaznałam tyle dobra. Tyle chęci niesienia pomocy, tyle serdeczności, pogody ducha… To tutaj z prawdziwym zdziwieniem odkryłam, że pracodawca – szef może mieć świetne kontakty z pracownikiem, może sobie z nim gadać swobodnie i po przyjacielsku, może go nawet podwozić do domu, czy sypnąć dodatkową monetą z okazji wyjazdu do Polski, czy np. świąt Bożego Narodzenia. Zdarzyło się Wam to kiedyś w ojczyźnie? Bo mnie nie.

Nigdy też nie zdarzyło mi się, by ktoś w Polsce zaczepił mnie bezinteresownie i proponował swoją pomoc. Dawno temu, zaraz po moim przyjeździe umówiłam się w sprawie pracy z pewnym facetem- Irlandczykiem. A że on mieszkał poza miastem, a my nie mieliśmy wtedy samochodu, nie pozostało mi nic innego, jak autobus. No i w dniu spotkania, odpowiednio wcześnie wybrałam się do centrum, by tam znaleźć przystanek autobusowy. Okazało się to dużo trudniejsze, bo u mnie nie ma przystanków typowych dla Polski. Kiedy znalazłam jeden, okazało się, że autobusy do miejscowości B. nie kursują z tego miejsca. I tutaj zonk. A bo czasu już mało, z przerażeniem patrzę na zegarek, który wskazuje, że za kilka minut odjedzie mój autobus. Biegam gorączkowo po mieście, zatrzymuję się przy każdym słupku z wiszącym rozkładem jazdy i szukam tego mojego - właściwego. Moje podminowanie musiało być bardzo widoczne, bo gdy pośpiesznie czytałam rozkład jazdy na niewłaściwym słupku, zaczepił mnie pewien starszy mężczyzna. Zapytał, czy nie potrzebuję pomocy. O, tak! Potrzebowałam jej i to pilnie. Kiedy mu wytłumaczyłam, gdzie chcę jechać wskazał mi odpowiednie miejsce (żaden przystanek autobusowy, nic! Nawet słupka z rozkładem jazdy nie było!). Na szczęście było ono w pobliżu, więc z językiem na brodzie, z turbodoładowaniem,  w ostatniej sekundzie dotarłam do busa. Zdążyłam. Ale gdyby nie ten człowiek, sprawa zapewne potoczyłaby się inaczej.

Bardzo podobny przykład: udałam się na pocztę, do jej głównego budynku, ponieważ musiałam odebrać przesyłkę od mamy. Skierowałam się do drzwi frontowych – normalka. A tam wiadomość, że tutaj nie ma wejścia, bo zostało ono przeniesione gdzie indziej. I ku mojej uciesze: mapka! (damn it!) Ci, którzy pamiętają posta „Lost” wiedzą, o co chodzi ;) Zanim wydedukowałam co i jak, słyszę trąbienie samochodu  (poczta znajduje się przy skrzyżowaniu i akurat był tam korek). Odwracam się, a tam jakaś osoba z auta krzyczy do mnie, że wchodzi się z od drugiej strony budynku i wskazuje drogę. Miłe prawda? W obydwu przypadkach nie prosiłam o pomoc. Udzielono mi jej tak po prostu, z dobroci serca, z serdeczności…

 

 I jak tu nie lubić tych Irlandczyków? :)