niedziela, 28 września 2008

Paris, Paris...

Dzięki Boże -znów jestem w Irlandii! Wróciłam z krótkiego pobytu we Francji. Przywiozłam zesobą mnóstwo fotek, kilka pamiątek i wiele wspaniałych wspomnień. Chciałabym tojakoś pogrupować, ale będzie ciężko. Nie ma najmniejszych szans na to bymopisała wszystko, co robiliśmy. Nie jestem sado-maso i nawet nie zamierzamsilić się na szczegółowe narracje. Nasze dni były zbyt aktywne, by teraz jeodtwarzać. Pochłonęłoby to zdecydowanie za dużo czasu i mojej energii. Zpewnością najlepiej dla wszystkich będzie, jeśli skupię się na wrażeniachogólnych. Postaram się skoncentrować na plusach i minusach naszej wycieczki.


 


Zacznę może odtak prozaicznego czynnika jakim jest pogoda. Z pozoru rzecz błaha, ale tylko zpozoru. Ładna pogoda to w moim odczuciu połowa sukcesu – podstawa udanejwycieczki. Nie bawi mnie zwiedzanie w strugach deszczu w przemoczonym ubraniu iw towarzystwie huraganu rozwiewającego moje włosy we wszystkie strony świata.Francuska aura okazała się dla nas niezwykle przychylna. Przez wszystkie dnipogoda była iście letnia – piękna i słoneczna, toteż zobaczyliśmy Paryż wnajlepszej oprawie. Spowity w lekkiej porannej mgiełce z upływem godzinprzeistaczał się w urocze miasto skąpane w promieniach słonecznych.


  


Fantastycznychbodźców wizualnych dostarczał mi widok paryskich zabytków skąpanych promykamisłońca i otulonych drzewami o ciepłej pomarańczowej barwie liści. Jesiennaszata stolicy Francji jest cudowna! Zdarzało się, że natrafiając na wyżejopisane obrazki, przystawałam w zachwycie, fotografując i wyobrażając sobie,jak pięknie musi wyglądać to miejsce w samym sercu jesieni, kiedy to barwyliści przybierają jeszcze bardziej fantastyczne odcienie. W takich momentachżałowałam, że nie będę mogła podziwiać tego widoku na żywo i że muszę zadowolićsię jego namiastką. 


  


Po stronieplusów z przyjemnością odnotowuję też trafny wybór hotelu. Cena jak na paryskiewarunki była znośna, obsługa bardzo sympatyczna, a pokój czysty z wygodnymłóżkiem, dużą łazienką i oknami. Z przyjemnością odkryliśmy, iż nasz mini-barekjest na bieżąco uzupełniany, a pokój codziennie sprzątany. Serwowane śniadaniebyło bardzo smaczne, a jego wybór szeroki. Co więcej obsługa dbała, by dlawszystkich gości wystarczyło produktów, więc nie musieliśmy się obawiać, iż namprzypadną resztki (jak to miało miejsce w czasie innego zagranicznego pobytu wpewnym hotelu). Dodatkowym atutem naszego hotelu była dogodna lokalizacja.Mieszkaliśmy w cichej dzielnicy, gdzie praktycznie na wyciągnięcie rękimieliśmy restauracje, ciekawe sklepy i metro.


 


Co mniepozytywnie zaskoczyło, to ceny. Nie spodziewałam się, że są one w niektórychprzypadkach dużo niższe od tych irlandzkich! Paryż kojarzył mi się zawsze zdrożyzną, jak to zresztą bywa w stolicach o światowej sławie. Kiedy całkiemprzypadkowo weszliśmy do napotkanego supermarketu, doznałam tymczasowegoparaliżu spowodowanego widokiem cen. Taaak niskich! Za zaledwie kilka eurozaopatrzyliśmy się w kilka butelek napoju i wody mineralnej. I nie były toprodukty jakiejś tam paryskiej Biedronki, a dobrych i sprawdzonych firm! Zezdziwieniem obserwowałam, jak kupujący wyciągają kilkanaście euro, by zapłacićkasjerce za produkty w swoich koszykach. Miałam ochotę zawyć „woooow! WIrlandii taki numer by nie przeszedł. Za te same rzeczy zapłaciłabym dużowięcej w moim lokalnym sklepie [w małym miasteczku notabene!] Po raz kolejnyprzekonałam się, że Irlandia powinna nazywać się Krainą Kosmicznych Cen! WIrlandii za kanapkę z tostowego chleba  płaciliśmy zazwyczaj ponad 4 euro(w porywach nawet 5!). We Francji przepyszna, świeża i duża bagietka z bogatymnadzieniem kosztowała nas ponad 3 euro. Za jakieś dwa euro więcej można byłonabyć cały zestaw składający się ze wspomnianej bagietki, napoju w puszce ipysznego deseru w postaci ciasta – mini wersji tarty owocowej. Nie dopomyślenia w Irlandii!

Fajnie mają ciFrancuzi. Też tak chcę!


  


Dośćrozpływania się w zachwycie. Pora przejść do minusów, bo i te były. Mimo żewyprawa była jak najbardziej udana, nie obyło się bez takich momentów, kiedy z sentymentemwzdychaliśmy „chciał(a)bym być już w Irlandii”. Paryż to ogromne miasto,niezwykle męczące. Tłumy są wszędzie, praktycznie o każdej porze dnia. Naulicach spoooora mieszanka różnorakich ras i nachalnych sprzedawców, w roliktórej bezkonkurencyjny prym wiodą Senegalczycy. Wybitne natrętni, mistrzowskoopanowali wszelkie triki mające na celu wciśnięcie przechodniom jakiegoś bubla.Nie rozumieją znaczenia słowa „nie, dziękuję”. Nalegają, zaczepiają, prawiątanie komplementy. Męczą. Okropnie męczą. Doprowadzili do tego, że na ich widokuciekaliśmy na drugą stronę ulicy. Byle by tylko być jak najdalej od nich.


   

Jeszcze większamieszanka podejrzanych typów występuje w metrze. Paryskie metro to w ogóleosobny temat – koszmar. Mimo że jest świetnym udogodnieniem i najlepszymśrodkiem szybkiej komunikacji, pozostawia wiele do życzenia. Za każdym razem,kiedy do niego wchodziłam, miałam wrażenie, iż wkraczam w piekielne czeluście.Dosłownie i w przenośni. Było w nim strasznie gorąco i duszno, więc za każdymrazem przeżywałam katusze, gdy musiałam nim jechać. Metalowe poręcze i uchwytywewnątrz wagonów były tak potwornie lepkie, że wprost napawały mnieobrzydzeniem. Na zakończenie każdego dnia szybko biegłam do łazienki, by czymprędzej zmyć z siebie brudy całego dnia. Życie w tak ogromnym mieście nie jestabsolutnie dla mnie – miłośniczki zieleni i natury. Nie potrafiłabym tunormalnie egzystować. Miasto choć bardzo ładne szybko mnie męczyło. Do dziś zrozbawieniem wspominamy pewną scenę, kiedy po niezwykle męczącym dniu, skonanisiedzieliśmy na naszym hotelowym łóżku, z bezwiednie zwisającymi kończynami,nie mogąc uwierzyć, że wreszcie mamy chwilę odpoczynku:

-  (ja)Wiesz, że zwiedzaliśmy miasto 8 godzin??

- (Połówek) O jaaa… 8h? Prawie jak w pracy…

-  Nooo…Tylko, że w pracy tak nie zapierdzielasz…


 


Pozwolę sobiezakończyć tym oto krótkim dialogiem, który doskonale podsumowuje nasz pobyt weFrancji. Jakkolwiek przyjemnie było w Paryżu, obydwoje czekaliśmy na powrótdo Irlandii. Zgodnie stwierdziliśmy, iż Paryż dobry jest na krótki wypad, aleabsolutnie nie chcielibyśmy w nim żyć. Mimo że przeżyłam tam bardzo miłechwile, naprawdę szczęśliwa poczułam się dopiero po wylądowaniu na ZielonejWyspie – wreszcie byliśmy u siebie. W końcu wszędzie dobrze, ale w domunajlepiej.