piątek, 17 października 2008

Odchudzanie szafy

Stoczyłam dziś prawdziwą walkę z samą sobą. Jak jużwczoraj wspominałam, odznaczam się nieprzeciętnym przywiązaniem do moichrzeczy, w tym także do moich ubrań. Taka już moja głupia natura. Czy to możnajakoś zmienić? Poddać reklamacji na przykład? Jest na to jakieś lekarstwo?Tylko nie mówcie, że jedyne, co mi pozostaje to napisać listę zażaleń, po czymwłożyć ją do koperty i wysłać do Pana Boga, czekając na cud w postaciodpowiedzi.

No nic. Do zrobienia rewolucji w mojej szafieprzygotowywałam się psychicznie przez długie tygodnie. Oczywiście każdy nowydzień witałam pełnym naiwności stwierdzeniem: „Zrobię to dzisiaj!” Jak jużpewnie się domyśliliście – nie zrobiłam. A bo raz nie było ochoty, a innymrazem czasu i możliwości… Aż do dnia dzisiejszego. Korzystając z dobrodziejstw,jakie oferuje dzień wolny od pracy, postanowiłam wykorzystać ten czas jaknajefektywniej. Jako że wyjątkowo miałam natchnienie i wolny czas [a tonieczęsto chodzi w parze], koniecznie trzeba było coś z tym zrobić. Najpierwpodjęłam działanie mające na celu podtrzymanie przy życiu mojego natchnienia,czyli włączyłam kilka piosenek energetyzujących ;) Nie obyło się oczywiście bez„Best of you”, „No way back”, „Big me” czy „Times like these” Foo Fighters, czymojego najnowszego wynalazku  - „Closer”.Włączam je zawsze, kiedy potrzebuję powera. Zawsze skutkuje. Podziałało i dziś.

Mrucząc pod nosem [bo ciężko to nazwać śpiewaniem] słowapiosenki, wyrzuciłam pospiesznie zawartość szafy Mojego Połówka. Jeślimyślicie, że nie było co z niej wyrzucać, to się mylicie. Facet, wbrew pozorom,też może mieć dużo ciuchów. Po uporządkowaniu wszystkich rzeczy, nadeszła porana czystki w mojej szafie. Tutaj zadanie było dużo trudniejsze. Bo po pierwszejestem kobietą, więc logicznie rozumując, mam więcej rzeczy, a po drugiesegregacja dotyczyła moich ubrań.  Dorzeczy mojego faceta nie byłam tak przywiązana, jak do swoich, więc z łatwościąsię ich pozbywałam ;) Walka była ciężka, ale dzielnie walczyłam. Mimo że szalazwycięstwa przechylała się momentami na stronę mojego upartego ja, którenajchętniej nie pozbyłoby się ani jednej szmatki, ostatecznie odniosłamzwycięstwo. Tłumacząc sobie niczym małemu dziecku, że nie potrzebuje kolejnejjuż milionowej zabawki, pozbyłam się jednej pary butów, paska do spodni, kilkupiżam, bluzek i staników ;) W szafie nagle znalazła się przestrzeń i zagościłporządek. Na koniec zrobiłam jeszcze coś, co wyda się Wam naprawdę głupie –posegregowałam kolorystycznie bluzki na wieszakach. Dumna z efektu i własnejkonsekwencji, wpakowałam wszystkie niepotrzebne rzeczy do worka, po czymoznakowałam go podrzuconą kilka dni temu naklejką informującą o zbiórce zbędnejodzieży. Muszę przyznać, że to właśnie ta mała naklejka odegrała kluczową rolę.Jako że zbiórka ma mieć miejsce jutro rano, musiałam się streszczać. I tym otosposobem upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu:

- zrobiłam porządki w szafach i szufladach, gdzieprzechowuję bieliznę

- pozbyłam się ubrań i butów, które być może komuś doczegoś posłużą

Przy okazji poprawiłam sobie humor, a także poćwiczyłamsilną wolę. Nie dałam się pokonać sentymentom.

Teraz zaś, Moi Drodzy, żegnam się, bo czas mnie goni. Jakoże Mary, moja ulubienica [tak, to ta – kwintesencja irlandzkości] wybiera się zmężem na miasto, mnie przypadło pilnowanie domu i dzieci. Czy będzie to miłybabysitting, to się okaże wkrótce. Cóż, życzcie dzieciom twardego snu, a mnieszczęścia :)

 

środa, 15 października 2008

Am I or aren't I, czyli dywagacje Taity

Całkiem niespodziewanie zagłębiłam się w rozmyślaniach natemat mojej materialnej strony. Weszłam na jednego z moich ulubionych blogów,poczytałam, pomyślałam i posłałam komentarz. Zamknęłam wspomnianego bloga iteoretycznie powinnam była odepchnąć od siebie temat poruszony przeze mnie wkomentarzu. Jako że jest to jednak teoria, a ta różni się sporo od praktyki,stało się inaczej. Po wyjściu z bloga moje myśli, niczym natarczywe elektrony zaczęłykrążyć wokół jądra, którym w tym wypadku jest temat materializmu. W mojej głowiez porażającą regularnością zaczęło pojawiać się pytanie: „hmm, to jestemmaterialistką, czy nie jestem?!”. Aż chciałoby się sparafrazować słynny dylematHamleta „to be or not to be?” i rzec „Am I or aren’t I?”

Wraz z narodzinami pytania pojawiło się oczywiście tysiącodpowiedzi i milion argumentów, niebezpiecznie podwyższając temperaturę mojegomózgu. Trzeba było chwilowo zaprzestać rozmyślań, co by nie nastąpiło jakieśspięcie w mojej kopule ;) Tak, tak, wbrew pozorom blondynki też mają mózg. I odczasu do czasu z niego korzystają. Może mój umysł nie jest tak przenikliwy jakpromienie Roentgena, ale wystarcza mi na moje własne potrzeby.

Więc jestem czy nie jestem materialistką? Postawiwszysobie to pytanie, musiałam nieźle się namęczyć, uciszając wewnętrzny głoskrzyczący: „Oczywiście, że nie jestem!”. Materializm źle się kojarzy wieluosobom. W tym mnie. Z materialistami wiążą się rożne nieciekawe stereotypy, amnie już wystarczy stereotyp blondynki – lalki Barbie ograniczonej umysłowo,której czaszka robi za lokum dla mózgojada.

Co przemawia na moją niekorzyść? Na pewno mój głupisentyment do rzeczy martwych. Zresztą nie tylko do rzeczy martwych, lecz takżedo ludzi i zwierząt. Jako że mowa jest jednak o materializmie, ograniczę się dosentymentu do przedmiotów. Cholernie przywiązuję się do mojego otoczenia i dorzeczy, które je tworzą. Uwielbiam mój dom, szaleję za moją cichą i spokojnąokolicą, doceniam mój zielony ogródek, lubię moje auto. Mimo że to nie jest towymarzone, zżyłam się z nim i na myśl o dniu w którym go sprzedam łza kręci misię w oku. Tak, wiem, głupie to. I to nawet bardzo. I taaakie dziecinne. Nicjednak na to nie poradzę. Lubię to auto, bo to nasz pierwszy samochód kupionyza ciężko i uczciwie zarobione pieniądze. Razem z nim stawiałam moje pierwszekroki jako kierowca, na jego częściach uczyłam się co jest co i do czego służy.Cieszyłam się, kiedy ładnie się prowadziło i grzmiałam na nie, kiedy zbyt ostrowpadało w zakręty, doprowadzając moje biedne serce do palpitacji ;) Pamiętammój strach, kiedy rozładowałam akumulator. Pamiętam też mój histeryczny śmiech,kiedy wraz z przesympatycznym Irlandczykiem pchałam je na parking przed naszymdomem :) To dopiero był obciach! I jak tu pozbyć się tego auta, z którym tylesię przeszło? [choć bardziej adekwatne byłoby stwierdzenie „z którym tyle sięprzejechało”]

Czy to stawia mnie w złym świetle? Czy znalazłam się jużna dnie konsumpcjonizmu? Kto z Was chciałby być postrzegany jako pozbawionyludzkich uczuć materialista goniący za doczesnymi dobrami tego świata, potrupach zmierzający do obranego celu? Ja nie. I tutaj pałeczkę znów przejmujemój wyżej wspomniany głos wewnętrzny. Przecież ja nie jestem typem dla któregoszczytem marzeń i rozkoszy wszelakich jest posiadanie willi z ogromnym basenem,pokaźnego konta w banku, kompletu służby i koniecznie wypasionego PorscheBoxster S Design Edition 2 - modelu, który z pewnością powaliłby na kolananiejednego sąsiada, powodując przy tym wyjątkowo intensywny ślinotok. A mnieprzecież na tym nie zależy. Nie muszę mieć najnowszego wozu z nieziemskimibajerami. Po co mi to? Już dawno temu odcięłam się od chorego wyścigu szczurówurządzanego przez znajomych Polaków – nowobogackich emigrantów [pożal sięBoże…] Jeśli ktoś chce się w to bawić – proszę bardzo. Ja jednak podziękuję zazaproszenie, nie wezmę udziału.

Nie jestem ślepo goniącym i dostającym zadyszkiuczestnikiem wyścigu szczurów, który pełnię szczęścia osiągnie tylko iwyłącznie dobiegając do mety i dumnie stojąc na podium. Szczęście jawi mi sięjako coś zupełnie innego, coś bardziej wzniosłego. Od  posiadania luksusowego domu na Seszelach iwakacyjnych wyjazdów na Mauritius bardziej liczy się dla mnie posiadaniebliskich mi osób, na których mogę zawsze polegać. Ważniejsze jest dla mnie zdrowie,miłość i rodzina. Nie oddałabym tego nawet za roczny pobyt na jednej z tychegzotycznych wysp.

Czy to źle, że dbam o dom? Że liczy się dla mnie porządeki ład? Nie sądzę. Po prostu lubię ład i czystość. Nieporządek robi się sam, aporządek niestety trzeba zrobić samemu. Czy to, że mam wygodny samochód, dużąplazmę i dobry aparat fotograficzny oznacza, że jestem materialistą z krwi ikości? Że nie ma już dla mnie ratunku i że zachłysnęłam się złudnymi dobraminaszego świata? A jeśli pojadę na atrakcyjne zagraniczne wakacje, czy wtedyzostanę zaklasyfikowana do grupy materialistek?

Gdzie zaczyna się ten niebezpieczny grunt, to swoisteruchome bagno, na którym postawiwszy nogę człowiek zostanie wciągnięty w wirszerokopojętego materializmu?