Stoczyłam dziś prawdziwą walkę z samą sobą. Jak jużwczoraj wspominałam, odznaczam się nieprzeciętnym przywiązaniem do moichrzeczy, w tym także do moich ubrań. Taka już moja głupia natura. Czy to możnajakoś zmienić? Poddać reklamacji na przykład? Jest na to jakieś lekarstwo?Tylko nie mówcie, że jedyne, co mi pozostaje to napisać listę zażaleń, po czymwłożyć ją do koperty i wysłać do Pana Boga, czekając na cud w postaciodpowiedzi.
No nic. Do zrobienia rewolucji w mojej szafieprzygotowywałam się psychicznie przez długie tygodnie. Oczywiście każdy nowydzień witałam pełnym naiwności stwierdzeniem: „Zrobię to dzisiaj!” Jak jużpewnie się domyśliliście – nie zrobiłam. A bo raz nie było ochoty, a innymrazem czasu i możliwości… Aż do dnia dzisiejszego. Korzystając z dobrodziejstw,jakie oferuje dzień wolny od pracy, postanowiłam wykorzystać ten czas jaknajefektywniej. Jako że wyjątkowo miałam natchnienie i wolny czas [a tonieczęsto chodzi w parze], koniecznie trzeba było coś z tym zrobić. Najpierwpodjęłam działanie mające na celu podtrzymanie przy życiu mojego natchnienia,czyli włączyłam kilka piosenek energetyzujących ;) Nie obyło się oczywiście bez„Best of you”, „No way back”, „Big me” czy „Times like these” Foo Fighters, czymojego najnowszego wynalazku - „Closer”.Włączam je zawsze, kiedy potrzebuję powera. Zawsze skutkuje. Podziałało i dziś.
Mrucząc pod nosem [bo ciężko to nazwać śpiewaniem] słowapiosenki, wyrzuciłam pospiesznie zawartość szafy Mojego Połówka. Jeślimyślicie, że nie było co z niej wyrzucać, to się mylicie. Facet, wbrew pozorom,też może mieć dużo ciuchów. Po uporządkowaniu wszystkich rzeczy, nadeszła porana czystki w mojej szafie. Tutaj zadanie było dużo trudniejsze. Bo po pierwszejestem kobietą, więc logicznie rozumując, mam więcej rzeczy, a po drugiesegregacja dotyczyła moich ubrań. Dorzeczy mojego faceta nie byłam tak przywiązana, jak do swoich, więc z łatwościąsię ich pozbywałam ;) Walka była ciężka, ale dzielnie walczyłam. Mimo że szalazwycięstwa przechylała się momentami na stronę mojego upartego ja, którenajchętniej nie pozbyłoby się ani jednej szmatki, ostatecznie odniosłamzwycięstwo. Tłumacząc sobie niczym małemu dziecku, że nie potrzebuje kolejnejjuż milionowej zabawki, pozbyłam się jednej pary butów, paska do spodni, kilkupiżam, bluzek i staników ;) W szafie nagle znalazła się przestrzeń i zagościłporządek. Na koniec zrobiłam jeszcze coś, co wyda się Wam naprawdę głupie –posegregowałam kolorystycznie bluzki na wieszakach. Dumna z efektu i własnejkonsekwencji, wpakowałam wszystkie niepotrzebne rzeczy do worka, po czymoznakowałam go podrzuconą kilka dni temu naklejką informującą o zbiórce zbędnejodzieży. Muszę przyznać, że to właśnie ta mała naklejka odegrała kluczową rolę.Jako że zbiórka ma mieć miejsce jutro rano, musiałam się streszczać. I tym otosposobem upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu:
- zrobiłam porządki w szafach i szufladach, gdzieprzechowuję bieliznę
- pozbyłam się ubrań i butów, które być może komuś doczegoś posłużą
Przy okazji poprawiłam sobie humor, a także poćwiczyłamsilną wolę. Nie dałam się pokonać sentymentom.
Teraz zaś, Moi Drodzy, żegnam się, bo czas mnie goni. Jakoże Mary, moja ulubienica [tak, to ta – kwintesencja irlandzkości] wybiera się zmężem na miasto, mnie przypadło pilnowanie domu i dzieci. Czy będzie to miłybabysitting, to się okaże wkrótce. Cóż, życzcie dzieciom twardego snu, a mnieszczęścia :)