czwartek, 15 stycznia 2009

Liam powraca, czyli zemsta hydraulika ;)

Pamiętacie Liama? Jakżebyinaczej! Liama ciężko zapomnieć. Tak, to ten pomysłowy irlandzki hydraulik -niepozorny facet na którego patrząc, ma się raczej ochotę przytulić go ipogłaskać, niż odesłać z kwitkiem. Tak, to on! Dobrze ucharakteryzowany aniołek,a w rzeczywistości diabeł wcielony o tysiącu szatańskich pomysłach.

 

Myśleliśmy, że atrakcje „made by Liam” mamy już za sobą. Pochłonięcibiegiem codziennych wydarzeń, zapomnieliśmy o tym, co było. Jedynie od czasu doczasu wspominaliśmy  Liama Złotą Rączkę.Śmialiśmy się wówczas z jego pomysłowości, choć w momencie rozgrywania siętamtych wydarzeń daleko było mi do śmiechu. Był to dla nas dość nerwowy okres,kiedy przygotowywaliśmy się do wyjazdu za granicę i mieliśmy stos brudnychrzeczy do uprania. Stos zwiększał się codziennie, pralka nie działała, wyjazdsię zbliżał, serwisanci się nie pojawiali, a ja coraz bardziej przypominałamwielką chmurę gradową niż bezkonfliktową, słodką istotkę. Kiedy mój gniewosiągnął apogeum i postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce, czyt. porządniezjechać przedstawiciela naszego landlorda, ten się wreszcie przebudził zmarazmu i zesłał nam Liama…. A resztę historii już znacie.

 

Otóż, Drodzy Państwo, Liam powrócił!

Tym razem nie we wspomnieniach, lecz we własnej postaci.

A było to pewnego pięknego dnia. Akurat wróciłam z pracy iudałam się do kuchni. Kroiłam warzywa na pizzę, pogrążając się przy tym wrefleksjach, aż tu nagle brutalnie wyrwało mnie z nich znajome „ding dong!”. Byłamświęcie przekonana, że to kolejny dzieciak proszący o sponsoring, więc rzuciłamsię na poszukiwanie  dwóch euro, co byczym prędzej pozbyć się intruza. Jakież było moje zdziwienie, kiedy uchylającdrzwi, zobaczyłam Liama - ostatnią osobę, którą miałam ochotę zobaczyć. Zamarłam.Kiedy już powróciłam do świata żywych, wydobyłam z siebie jakiś bliżejnieokreślony dźwięk, który w swobodnym przekładzie można by było przetłumaczyćjako „gadaj i spadaj!”, po czym zawiesiłam wzrok na Liamie.

 

Biedak wydawał się jeszcze mniejszy niż zwykle. Stał przedmoimi drzwiami, wyraźnie zakłopotany, tłumacząc, że został przysłany przezagencję w celu zajęcia się zgłoszonymi przez nas problemami. Parę dni wcześniejwykryliśmy w naszej łazience pierwsze objawy grzyba na suficie. Co więcej, nasuficie jednej z sypialni raz na jakiś czas pojawia się mokra plama. Plama jestbardzo tajemnicza: pojawia się i znika, kiedy się jej podoba. Sprawa zostałazgłoszona pełnomocnikowi landlorda, a ten w odpowiedzi… znów przysłał namLiama.

Oczywiście nie będę Wam tu wciskać kitu, że jego widokwprawił mnie w tak doskonały humor, w jaki wpadają świnie na widok błotnistejkałuży. Mimo to zaprosiłam go do środka i zawołałam na pięterko ;) A tamobjaśniłam mu co i jak, po czym pokazałam miejsca występowania wspomnianychproblemów.

 

Liam podumał, westchnął i uznał, że będzie mu potrzebnadrabina, tyle że musi ją najpierw skombinować. Już wesoło rzucił się dowyjścia, ale musiał zawrócić, bo równie wesoło oznajmiłam mu, że tak sięskłada, iż całkiem niedawno staliśmy się szczęśliwymi właścicielami drabiny iże zaraz mu ją dostarczę. Zdziwił się bardzo, po czym zaoferował, że mniewyręczy i sam ją przyniesie. Chyba najwyraźniej starał się zrekompensować miswój poprzedni uczynek, bo był bardzo grzeczny i ułożony. Za pomocpodziękowałam i na znak własnej zaradności, wyczarowałam przed nim wspomnianądrabinę. Wskazałam mu wejście na strych, po czym zostawiłam go na górze ipowróciłam do kuchni, do mojej niedokończonej pizzy.

 

Przygotowywałam obiad z ironicznym uśmieszkiem na twarzy,zastanawiając się, co tym razem wymyśli Pan Złota Rączka. Ku mojemu zdziwieniu  - po około 10 minutach - do  kuchni niepewnym krokiem wszedł obiekt moichrozmyślań. Rzuciłam mu pełne zaskoczenia „So, what’s the story??”, po czymutkwiłam w nim pełne oczekiwania spojrzenie.

 

Liam przypominał przyłapanego na gorącym uczynku wychowanka,który nie potrafi spojrzeć swojej nauczycielce prosto w oczy.  Podczas gdy ja twardo spoglądałam mu w oczy[co zresztą zawsze robię, prowadząc rozmowę] on zdążył już z dziesięć razomieść wzrokiem całą kuchnię. Mówił niezbyt składnie, a jego maniera wypowiedziprzywodziła na myśl chód pijanego: miotał się niemożliwie we wszystkichkierunkach, zamiast podążać prosto do celu. Dowiedziałam się, że udaje się dodomu, bo zrobił to, co miał zrobić. Liam raczej nie wygląda na MacGyvera, więcjakoś nie chciało mi się wierzyć, że w przeciągu 10 minut załatwił całą sprawę.No, ale OK…

- Rozumiem, że sprawa została ostatecznie zakończona, tak?[zapytałam, cały czas mając wrażenie, że to zbyt piękne, by mogło byćprawdziwe] 

- Ach, tak, tak! Wszystko już będzie w porządku![odpowiedział Liam, a ja zaczęłam się zastanawiać, kogo bardziej usiłujeprzekonać: mnie czy siebie?]

- Noo, ja na to liczę… [pozwoliłam słowom znaczącozawisnąć]

 

Liam Złota Rączka z ulgą opuścił ten mój nieszczęsnyprzybytek, pewnie przeklinając mnie w myślach. Ja zaś nie mogłam doczekać siępowrotu Mojego Połówka, by podzielić się z nim wesołą nowiną ;) Po poobiednichoględzinach domu, stwierdziliśmy, że Liam najwyraźniej się poprawił. W rogu,gdzie przedtem beztrosko wyrastał sobie grzybek, nie było nic. Tylko czysty,biały kawałek ściany. Woow!

 

Pewnie i tym razem wszystko byłoby w porządku, gdyby niejeden mały szczegół. Podczas wieczornego mycia, zauważyłam, że jedna z dwóchgąbek znajdujących się pod prysznicem, leży na zlewie. Zdziwiłam się, jako żejej nie używałam wcześniej, a jej miejsce było gdzie indziej. Żeby wyjaśnićsprawę, zapytałam o nią Połówka. Gdy ten wyznał, że nie miał z nią doczynienia, wszystko stało się jasne. Pomysłowy hydraulik i tym razem wpadł nagenialny pomysł. Zamiast pofatygować się po jakąś szmatę, sięgnął po gąbkę i zajej pomocą zwalczył grzyba. Proste? Proste! Szybko, tanio i skutecznie! Noludzie, przecież to do Huna nie podobne!

 

Śmierdząca gąbka wylądowała w koszu i aż strach pomyśleć,co się stanie przy następnej wizycie Liama. A ona kiedyś nastąpi. W końcu kilkadobrych miesięcy temu obiecał nam, że dowiezie sól do zmiękczacza.

 

Ręce normalnie opadają. A kij mu w oko. I kawałek szkła!

sobota, 10 stycznia 2009

Kinbane Head - zamek na białym przylądku

Są takie miejsca, o których nie wspominają przewodniki, a które mają niekiedy dużo więcej do zaoferowania niż niejedna popularna atrakcja - Mekka turystów. Takim miejscem jest Kinbane. Gdyby nie mój Połówek, żyjący za pan brat z mapą, pewnie żyłabym w błogiej nieświadomości, nie mając nawet najmniejszego pojęcia o istnieniu tego zakątka.

    

Z parkingu sąsiadującego z soczyście zielonym pastwiskiem, udajemy się w kierunku ruin. Ścieżka wiodąca do zamku okazuje się dość stroma i męcząca. Po całym dniu intensywnego zwiedzania i spacerowania wyraźnie odczuwam jej mankamenty. Mimo to brnę przed siebie, aby czym prędzej dotrzeć na miejsce. Widoki są wspaniałe. Skutecznie przykuwają mój wzrok. Muszę dzielić swoją uwagę - podziwiać je, a jednocześnie bacznie spoglądać pod nogi. Chwila nieuwagi i mogę znaleźć się na dole szybciej niż planowałam. Wolę jednak darować sobie stoczenie się  i wybrać tradycyjną formę dotarcia do celu. Będzie bezpieczniej.

  

W mniej więcej połowie drogi natrafiamy na przeszkodę – ścieżka kończy się ogrodzeniem, a zamieszczona na nim tablica sugeruje turystom powrót. Szesnastowieczne ruiny zamku Kinbane nie należą do najbezpieczniejszych miejsc. Umiejscowione na stromych i niczym nie zabezpieczonych skałach mogą okazać się wyjątkowo groźne dla nierozważnych turystów szczególnie w czasie szalejącego wiatru. Może i jest to hardcorowa ścieżka, ale decydujemy się iść dalej.

     

Przechodzimy przez bramkę i podążamy mocno wydeptaną ścieżką – widać, że nie tylko my postanowiliśmy zlekceważyć tablicę informacyjną. Wkrótce po naszym przybyciu na horyzoncie pojawia się mała grupka osób, w tym kilku staruszków, którzy dzielnie przeciskają się przez ogrodzenie i zmierzają w naszym kierunku. Zagrodzona ścieżka nie jest jedyną przeszkodą. Wkrótce okazuje się, że czeka na nas kolejna. Tym razem jest to już ostatnia bramka oddzielająca nas od ruin. Warto ją przekroczyć, bo ze wzniesienia na którym usytuowany jest zamek rozciągają się piękne widoki na pobliskie klify i dwa dość wysokie wodospady. Jeden znajduje się nieopodal ruin, drugi jest zdecydowanie bardziej oddalony. Jego jasna sylwetka wyraźnie odcina się od kształtu klifów,  z których wypływa.


  


Spaceruję wzdłuż brzegu i zbieram muszle. Masowo wyrzucane przez gwałtowne wody zatoki bogato zalegają wśród tutejszych kamieni. Zabieram je ze sobą, by w zimowe, chłodne wieczory spoglądając na nie, ogrzać się ciepłem wspomnień z dzisiejszego popołudnia. Nie ma tu piaszczystej plaży, ale jest za to coś, czego zazwyczaj nie spotyka się w zakątkach tego typu – piękna łąka. Bogato usiana bujnym rumiankiem tworzy ciekawy efekt w połączeniu z otaczającym mnie krajobrazem.

  

Znajdujemy się u podnóża klifów. Kilkadziesiąt metrów nad nami zza ogrodzonego pastwiska, tuż nad urwiskiem, majaczą sylwetki pasącego się bydła. Wokół mnie bezbrzeżny błękit i intensywna zieleń. Fantazyjnie ozdobione niebo pełni w tej scenerii rolę wisienki na torcie.


  


Ten malowniczy zakątek był jakiś czas temu miejscem pracy rybaków. Przypominają o tym ruiny opuszczonego domku znajdującego się nieopodal zamku. To tutaj gromadzili się rybacy, spędzając w tym nastrojowym miejscu wiele godzin na połowie łososia. Od ponad dwudziestu lat nie dzieje się tutaj nic szczególnego. Rybacy przenieśli się w inne, pewnie bardziej urodzajne zakątki, pozostawiając po sobie jedynie bezgraniczną ciszę.

    

Przechadzam się wolnym krokiem, przystając co jakiś czas, by utkwić wzrok w wodach rozbijających się o skały. To właśnie z tymi wzburzonymi wodami wiąże się wiele celtyckich legend i mitów. Jedno z podań mówi o smutnym losie czwórki dzieci, które za sprawą swojej zwyrodniałej macochy zostały przemienione w białe łabędzie. Pobliskie morskie wody Moyle były dla nich domem przez trzysta lat. Trzysta długich lat spędzonych w samotności i oczekiwaniu na zdjęcie czaru.

    

Kinbane, zwane też „białym przylądkiem” jest idealnym miejscem dla miłośników przyrody i ciszy. Zapomniane przez przewodniki zapewnia nie tylko bliski kontakt z naturą, piękne widoki, lecz także spokój. Stanowi miłą odmianę po zatłoczonych i gwarnych atrakcjach Irlandii Północnej, rozciągających się wzdłuż jej wybrzeża. Całkiem niespodziewanie odnajduję tutaj to, czego tak bardzo brakowało mi w czasie zwiedzania Giant’s Causeway i Carrick-a-rede. Miło jest wsłuchać się w szum morza i odgłosy natury, które we wcześniej wymienionych miejscach były po prostu zagłuszane przez tłumy turystów. Tutaj jest inaczej. Mało jest zwiedzających, a ich obecność nie jest uciążliwa. Przysiadając na jednej ze skał albo w bujnej trawie można spokojnie oddać się kontemplacji przyrody i zapomnieć o otaczającym świecie. W niewielu tak pięknych miejscach jest to możliwe.


         


Po chwilach przyjemności nadchodzą te mniej przyjemne. Nawet w tym uroczym zakątku czas płynie nieubłaganie. Musimy wracać do naszego hrabstwa, które w porównaniu z tymi pięknymi nadmorskimi regionami wydaje się być wyjątkowo ubogie. Tak jakby matka natura potraktowała je po macoszemu. Po paru dniach relaksu pora powrócić do szarej rzeczywistości. Choć raczej bardziej adekwatne byłoby stwierdzenie „do zielonej rzeczywistości”