wtorek, 4 sierpnia 2009

Po co komu hotele, czyli wizyta w irlandzkich B&B

Miłym zaskoczeniem w czasie naszego urlopu była dla nas nie tylko słoneczna pogoda, urzekające widoki, lecz także pensjonaty, w których mieliśmy przyjemność nocować. B&B, bo o nich dziś będzie mowa, to mój ulubiony rodzaj zakwaterowania w Irlandii.


Tak dla przypomnienia, B&B to skrót od „bed andbreakfast”, co w języku polskim oznacza „łóżko i śniadanie”. Nazwa odkrywa nam całą tajemnicę B&B: płacąc za nocleg, otrzymamy też śniadanie, które w zależności od upodobania turysty będzie albo śniadaniem irlandzkim albo kontynentalnym.


Śniadanie irlandzkie – zwane „full Irish breakfast” - to krótko mówiąc bomba kaloryczna. Dla zobrazowania jego zawartości niech posłuży następująca historia. Kiedyś, na samym początku naszego pobytu w Irlandii, udaliśmy się na naszą pierwszą wycieczkę połączoną z noclegiem. Rano siedzieliśmy sobie wygodnie rozpostarci w jadłodajni naszego B&B, kiedy zbliżyła się do nas kelnerka z zamiarem przyjęcia naszego zamówienia. Mając do wyboru zwykłe śniadanie i wyżej wspomniane „full Irish breakfast” w opcji „mill”, postanowiliśmy iść na całość. Wybraliśmy drugą opcję, nie do końca świadomi, co kryje się pod obiecująco zapowiadającą się nazwą „irlandzki młyn”.


Kiedy po kilkunastu minutach spostrzegłam tę samą kelnerkę obciążoną wielkimi talerzami z jeszcze większymi porcjami żarcia, w pierwszej chwili pomyślałam, że za nami siedzi jakieś monstrum gargantuiczne przymierzające się do pochłonięcia śniadania w ramach przystawki. Ukradkowe spojrzenia rzucane na bok nie doprowadziły jednak do zlokalizowania wspomnianego monstrum, ani też wygłodniałej ekipy Strongmenów. Wtedy dotarła do mnie prawda: smakowicie pachnące talerze zmierzają w naszym kierunku. A na nich: sadzone jajko, smażone kiełbaski wieprzowe w towarzystwie - również ociekających tłuszczem - kawałków bekonu, fasolka w sosie pomidorowym, black pudding [powiedzmy, że to taki zmniejszony odpowiednik naszej kaszanki], kawałki smażonego pomidora i przypieczone pieczarki. A do tego oczywiście do wyboru kawa/herbata, kilka tostów, masło, miniaturowe pojemniczki z dżemami, płatki kukurydziane i mleko. Powiem tyle: nie zdołaliśmy wcisnąć w siebie całej zawartości naszych talerzy. A po opróżnieniu ¾ ich zawartości mieliśmy z głowy obiad i kolację. Podejrzewam, że regiment przez tydzień głodujących Tatarów miałby problem z pochłonięciem zawartości naszych talerzy, a co dopiero my.


Turyści przybywający do Irlandii często żyją w przekonaniu, że tradycyjne „full Irish breakfast” jest tym, co tubylcy wrzucają codziennie rano do swojego żołądka. Ale to nie do końca prawda. Tak jak nieprawdą jest, że Irlandki są grube i brzydkie, a Irlandczycy jako nacja głupi, zacofani i leniwi.


Owszem, jakaś tam część mieszkańców Zielonej Wyspy ciągle aplikuje sobie zastrzyk energetyczny w postaci „full Irish breakfast”, ale mnóstwo osób poprzestaje na spożyciu bardziej zdrowej wersji śniadania. I tu nie sposób nie wspomnieć o owsiance, która codziennie rano gości na stołach moich irlandzkich znajomych. Część osób sięga także po tosty [najczęściej z dżemem], a część po ciemne pieczywo [np. chleb sodowy]. To właśnie te produkty zastąpiły w wielu domach tradycyjne irlandzkie śniadanie. Krótko mówiąc: tosty i porridge [owsianka] dla tubylców, a „full Irish breakfast” dla turystów;) 


Irlandzkie B&B oprócz kalorycznego śniadania oferują przede wszystkim domową i kameralną atmosferę i właśnie za to je uwielbiam. W moim odczuciu zdecydowanie wygrywają konkurencję, znacznie wyprzedzając dość kosztowne hotele. Są nie tylko znacznie tańsze [ceny z reguły wahają się od 20-45 euro od osoby], lecz przede wszystkim bardziej nastrojowe i klimatyczne.  Prowadzące je osoby są najczęściej bardzo gościnne, towarzyskie i sympatyczne. Chętnie wdają się w rozmowy z przybyszami z często odległych krajów, udzielają rad i wskazówek, a także polecają zabytki godne zwiedzenia znajdujące się w okolicy.


Przebywając w tego typu pensjonatach mamy okazję stanąć oko w oko z prawdziwą irlandzką gościnnością i przede wszystkim poczuć się jak we własnym domu, bo niejednokrotnie właściciele zrobią wszystko, by ich dom był także naszym, chociaż na tę jedną noc.


Co więcej, B&B to… wylęgarnia przeróżnych ciekawych znajomości. Gospodarze często mają do wynajęcia klika pokoi, a co za tym idzie, w domu przebywają także inni turyści. Często z różnych zakątków Europy. Domowe zacisze, atmosfera gościnności i relaksu - to wszystko sprzyja nowym znajomościom. Ale o tym w następnym poście.