poniedziałek, 5 października 2009

Ceide Fields - bo zwiedzanie z przewodnikiem nie zawsze jest dobrym pomysłem

Odkrywanie nowych zakątków często wiążę sięz wieloma przygodami. Rozczarowanie, zachwyt, miłe niespodzianki, zawód – towszystko jest mocno wpisane w tę jakże fascynującą czynność zwanąpodróżowaniem. Gdybym miała powiedzieć, co najbardziej urzekło mnie w Mayo, aco też rozczarowało, nie miałabym problemu z udzieleniem szybkiej odpowiedzi.


  


Zdecydowanie największym rozczarowaniembyło dla mnie stanowisko archeologiczne o dość tajemniczo brzmiącej nazwie„Céide Fields” [Pola Céide]. Planując naszą trasę po Mayo, nie mogliśmy ominąćtych właśnie pól. Każdy przewodnik, który brałam do ręki opisywał je równiezachęcająco, rozwodząc się przy tym nad ich znaczeniem. Opierając się nawiadomościach zawartych w kolorowych bedekerach, można było wywnioskować, że toznak rozpoznawczy Mayo. Swoiste „must-see”. Coś, czego absolutnie nie możnapominąć.


  


Wyobraźnia podsuwała mi imponujące obrazymegalitycznych grobowców, a ja nie mogłam doczekać się zobaczenia ich na własneoczy. Jak się później okazało – były to igraszki mojej fantazji, bo na miejscunie zobaczyłam nic, co by mnie urzekło. Fantazyjna była jedynie forma centruminformacji turystycznej – przeszklona piramida łatwo komponująca się wotaczającą scenerię. W słoneczny dzień musi niezwykle malowniczo wyglądać.


  


Ciekawy wygląd to nie jedyny plus tegocentrum. Inna jego zaleta to platforma widokowa znajdująca się na szczyciepiramidy – to dobre miejsce do podziwiania pobliskich klifów. Lepiej jestjednak rzucić na nie okiem z małego punktu widokowego, usytuowanego tuż przydrodze. Z tej perspektywy wybrzeże jest bardziej imponujące, a swego rodzajubliskość urwiska podnosi adrenalinę i atrakcyjność oglądanego obiektu. Z tegopunktu doskonale słychać szum fal regularnie chłostających brzeg i czućorzeźwiającą morską bryzę, o której możemy zapomnieć w momencie wkroczenia docentrum. Bo tam kłębią się turyści, a wnętrze wypełnia mieszanka zapachówwydobywających się z małej restauracyjki.


  


Nasz pech polegał na tym, że dotarliśmy docentrum na jakieś pięć minut przed kolejną turą zwiedzania pól z przewodnikiem.Uznaliśmy to za znak – czy jest sens wyruszać samemu, jeśli można iść z pilotemwycieczki? Wtedy uznaliśmy, że nie ma, teraz już wiem, że BYŁ. Bo to, cozobaczyć można było samemu w ciągu 10-15 minut [podejrzewam, że szybki Lopezporadziłby sobie z tymi „atrakcjami” w ciągu 5 min], grupie z przewodnikiemzabrało godzinę. Nie jakąś tam zwykłą godzinę. To było jedno z najdłuższych 60minut w moim życiu.


  


Czas nas gonił, mieliśmy ściśle zaplanowanydzień, mnóstwo kilometrów do przebycia, a przewodnik gadał, gadał i gadał. Naniekorzyść całej sytuacji działały także warunki atmosferyczne – na takiejwysokości, jak ta, szalało małe „tornado”, a zimny prąd oceanicznego powietrzaskutecznie zbliżał ludzi do siebie [w przenośni i dosłownie]. Znudzenieokazywały nie tylko małe dzieci, wrzaskiem przypominając o sobie co jakiś czas,lecz także starsi, w tym ja [coraz mniej ukradkowo zerkając na zegarek i zastanawiającsię, czy zdążymy zrealizować nasz plan].


  


To nie była wina przewodnika – on starałsię rozgrzać atmosferę. Mówił ciekawie, ale problem polegał na tym, że tu wzasadzie nie było NIC do oglądania. Nic oprócz pola i znudzonych twarzyturystów. Nic oprócz kamiennych murków – niezbyt spektakularnych zresztą. Poosadzie rolników z epoki kamienia nie został ani ślad. Wszystko zostało pokrytegrubą warstwą torfu. Przypominają o tym mokradła pokrywające wzgórze,nieznacznie zapadające się pod ciężarem ciała.


  


Z bólem przeżyłam te sześćdziesiąt minut,żałując przez cały czas trwania oprowadzania nie tych wydanych euro, leczstraconego czasu, który mogliśmy spędzić w dużo atrakcyjniejszym miejscu. Wgłównym celu tamtejszego dnia – na wyspie Achill. Miejscu, które będzie tematemkolejnego posta.


  


Wieczorem zaś, kiedy blisko północywróciliśmy do naszego B&B, przed domem ponownie powitał nas Peter. Zdającmu krótką relację z przebiegu dnia, nie omieszkaliśmy wspomnieć o miejscu, wktórym strasznie się wynudziliśmy. Nie zdążyliśmy wypowiedzieć jego nazwy, bouprzedził nas nasz Gospodarz, stwierdzając, że w przypadku Céide Fieldswystarczające byłoby oglądnięcie krótkiego filmu wyświetlanego w centrum, a mynie bez powodu przyznaliśmy mu rację.


  


Céide Fields mogą być wymarzonym miejscemdla archeologów, zarówno zawodowców i amatorów, ale nie dla mnie. Niestety. Wyobraźnięmam dużą, ale nie na tyle, by z kilku marnych kamieni stworzyć w swoim umyśleprehistoryczną wioskę i odtworzyć życie, które kiedyś się w niej toczyło.