poniedziałek, 2 listopada 2009

Demotywator w sutannie

W przedostatnim poście pisałam o zakonnicy stosującejprzemoc wobec swojej podopiecznej. W jednym z komentarzy napisałam wtedy, iż wkrótce napiszęco nieco o moich doświadczeniach z księżmi. Zatem robię to dzisiaj.

 

Wspomniany post, jak i również ten obecny, nie mają nacelu szkalowania wizerunku osób duchownych. Wizerunku, który notabene i takjest już mocno podburzony. Kościół, a raczej jego słudzy, systematyczniezatracają swój autorytet. Po części mnie to nie dziwi. Tyle dziś zła naświecie, co gorsze: tyle zła w środowisku osób duchownych, iż niejedna owieczkapostanawia się odłączyć od stada, w którym przyszło jej przeżyć ileś tam minionychlat. Bo co zrobić, kiedy pasterz schodzi na złą drogę? Co zrobić, kiedyprzestaje mu zależeć na swoich owieczkach? Co począć, kiedy pasterz już niejest ostoją? A kimś na kształt wilka czyhającego gdzieś niedaleko, gdzieś zafurtką?

 

Taka sytuacja pociąga za sobą wiele negatywnych zjawisk.Przede wszystkim następuje chaos w stadzie. Owieczki nie wiedzą, co robić. Te onajsłabszej wierze postanawiają się wyłamać, odejść. Nie chcę mieć nicwspólnego z resztą stada. Wybierają los outsidera. Pod opieką pasterzapozostają tylko te, którym siła wiary pozwala przymknąć oko na niedoskonałościswego duchowego guru. Te owieczki rozumieją, że pasterz jest tylko człowiekiem.Nikim więcej. Że posiada słabości typowe dla istoty ludzkiej. A co za tymidzie: że jego jestestwo jest ciągiem upadków. Tych mniejszych i większych. Bokto z nas jest idealny? Kto z nas jest nieskazitelny? Czysty jak śnieżnobiałypuch tuż po opadnięciu na ziemię, przejrzysty i nieskażony niczym krople rosy?To takie ludzkie upadać. A pasterz – mimo że jest również duchowymprzewodnikiem stada – jest PRZEDE WSZYSTKIM człowiekiem. Istotą grzeszną. Walczyze swoją grzeszną naturą, odpiera demony, stara się pozostać na właściwejdrodze. Na jedynej i słusznej drodze wiodącej do Boga. Różnie mu to wychodzi,tak jak różnie wychodzi nam bycie tym, kim chcemy być.

 

Porzućmy świat alegorii, przenośni  i symboli.

 

Wychowałam się w małym, wiejskim środowisku, gdzieproboszcz pełnił niemalże rolę Boga. Starał się trzymać w garści swoichparafian, grzmiał na nich z ambony, wprowadzał swoje żelazne i kontrowersyjnezasady. Miał być duchowym łącznikiem pomiędzy Tym Na Górze a wiernymi. Okazałsię kompletnym niewypałem. Takim katolickim demotywatorem wszechczasów. Zamiastprzybliżać ludziom Boga, sprawiał że się od Niego oddalali. I z wszystkichgrzechów, które w życiu popełnił, ten chyba był największy.

 

Religia z nim to był koszmar niejednego ucznia z mojejszkoły podstawowej. Kiedy był zajęty, nie pojawiał się na zajęciach. Wtedy byłonasze małe, prywatne święto. Nie było lekcji, był szał. Radość, wygłupy, ot,głupie dziecięce wybryki. Kiedy ktoś dawał cynk, że ksiądz jednak się pojawi,pojawiało się nerwowe oczekiwanie. W niejednej głowie rodziło się pytanie: wjakim nastroju będzie nasz proboszcz? Mieliśmy nadzieję, że w dobrym. Bo dobrynastrój oznaczał, że nie będzie bicia. Zły - że wystarczy jeden fałszywy ruch,by oberwać. Zero hałasu i posłuszeństwo – tylko one gwarantowały uniknięcielania.

 

 

Oczywiście nie każde dziecko było bite. Lanie dostawałyte, które w jakiś sposób podniosły księdzu ciśnienie. Najczęściej była tochłopięca część mojej klasy. A dokładniej mówiąc: znane w szkole urwisy. Dziecitrudne, dzieci wyjątkowo problemowe, często z dysfunkcyjnych rodzin. Dzieci,których nie można było postraszyć nauczycielem, dyrektorką, ani nawet jedynką wdzienniczku i nauczycielskim dzienniku. To były dzieci, których nawet ja nielubiłam, których podświadomie trochę się bałam. Bo nigdy nie było wiadomo,kiedy łobuzowi z patologicznej rodziny przyjdzie do głowy zrobić coś złegosłabszej koleżance z klasy. Dziecko wychowane w atmosferze terroru i przemocy,często przekazuje tę przemoc dalej. Dla sfrustrowanego łobuza, to właśnie my,dziewczynki, byłyśmy najłatwiejszym celem. Słabszej płci zawsze łatwiej jestgrozić, pluć na nią, czy okładać ją twardymi śnieżkami.

 

Bicie, to nie była jedyna niedoskonałość naszego kapłana.Był on otoczony niechlubną mgiełką, która była niczym jego druga skóra. Tojednak nie wydawało mu się przeszkadzać. Robił to, czego robić nie powinien.Bił dzieci, maślanym wzrokiem wodził za kobietami i młodymi dziewczętami,mieszał się w różne krętactwa i machlojki. Pod jednym dachem mieszkał ze swojąkucharką. Tajemnicą Poliszynela były ich bliższe kontakty.

 

W mojej pamięci chyba już zawsze będzie obleśnym facetem olubieżnym spojrzeniu. Nienawidziłam przebywać z nim sam na sam, bo to groziłopodszczypywaniem z jego strony. Jednak nawet przebywanie w towarzystwie innychuczniów: koleżanek i kolegów z klasy, nie gwarantowało nam „nietykalności”.Nam, czyli mojej koleżance ze szkolnej ławki i mnie. Bo to my miałyśmynieprzyjemność być jego ulubienicami: śliczna brunetka z grubym, czarnymwarkoczem i jej „anielska” koleżanka z długimi, gęstymi blond włosami iniebieskimi oczami. Do dziś pamiętam zażenowany grymas na obliczu koleżanki.Grymas, który pojawiał się zawsze, kiedy nasz proboszcz nie oparł się pokusieuszczypnięcia jej. Grymas zmieszanego, kilkunastoletniego dziecka opierającegosię lubieżnym palcom. A okazja zawsze się znalazła. Najczęściej pojawiała sięwtedy, kiedy pochylone nad kartkami papieru, pisałyśmy sprawdzian z religii.Wtedy można było podejść, by bez wzbudzania podejrzeń, udać, że się czyta to,co piszemy. I uszczypnąć.

 

To nie był klasyczny „zły dotyk”. Jeśli w ogóle można takpowiedzieć. Nigdy nie stała nam się żadna krzywda. Nigdy nie doszło doprzestępstwa na tle seksualnym, do czegoś, co by na zawsze zniszczyło dziecięcąpsychikę i wiarę w ludzi. Podejrzewam, że moja koleżanka nigdy nie powiedziałao tym swoim rodzicom. Tak jak ja nie powiedziałam moim. To było coś, czegonależało unikać, coś, co nigdy nie było przyjemne, jednocześnie było to coś, conie wymagało interwencji dorosłych. „Niewinne” podszczypywanie. Choć może dokońca nie było tak niewinne, jeśli z lekcji religii w podstawówce pamięta sięgłównie księdza i jego lubieżny wzrok. A może nawet nie księdza, tylko zwykłegofaceta skrywającego się w sutannie księdza – pasterza duchowego. Człowiekaniegodnego zwać się sługą Boga. Niegodnego, by nosić kapłańską sutannę.

 

Po szkole podstawowej przyszła pora na liceum. I nakolejne rozczarowanie. Cztery lata nauki i czterech różnych duszpasterzy. Kiedypolubiłam pierwszego z nich, na wszystkich spadła szokująca nowina. Niedowierzanie,szok, zdziwienie. Rozczarowanie. Ksiądz powędrował za kraty, a moja klasadostała nowego sługę bożego. Tylko tym razem już nie wysilałam się, by muzaufać i by wykrzesać dla niego choć odrobinę sympatii. Kolejny trzy lata mojejnauki minęły, a ja od tego czasu już ze swego rodzaju nieufnością spoglądałamna facetów w sutannach. Ale od Boga nie odeszłam, bo uważam, że głupotą jestodchodzenie od Niego ze względu na występki kleru.

 

Dziś, kiedy wspominam tamte czasy, zastanawiam się, jakimcudem udało mi się ciągle pozostać wierzącą i praktykującą katoliczką. Po tym,co widziałam, po tym, co przeszłam, mogłabym spokojnie odsunąć się od Boga. Odkościoła, od wszystkiego co z nim związane. Z pewnością dostałabymrozgrzeszenie od innych. Szczególnie od tych, którzy z podobnych powodówwystąpili z szeregu katolickich owieczek. Ale czy kiedyś sama sobie byłabym wstanie udzielić rozgrzeszenia?