piątek, 27 listopada 2009

Garść teatralnych spostrzeżeń

W poprzednim poście chciałam zamieścić kilka uwag na tematsamego „Gate Theatre”,  jednakzrezygnowałam, gdyż moja recenzja „Ptaków” zaczęła pod względem objętościprzypominać epopeję.

 

Jeszcze zanim zawitałam do wspomnianego dublińskiegoteatru, spotkało mnie pewne zaskoczenie. Otóż, korzystając ze stronyinternetowej „Gate”, by zarezerwować bilety na spektakl, zauważyłam nietypowąrzecz. Cena biletów była zróżnicowana. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybynie fakt, że nie była ona uzależniona od miejsca na widowni, a od dni tygodnia.Nigdy się z czymś takim nie spotkałam. W „Gaiety”, „Olympia” i „The Helix” nacenę biletu ma wpływ miejsce zajmowane na widowni. Logicznie rozumując: imlepszy rząd, tym większa cena. W tych teatrach najdroższe były krzesełka w początkowychrzędach. W „Gate Theatre” rząd w zasadzie nie miał znaczenia. Z wyjątkiem tegopierwszego i dwóch ostatnich – ich cena była tylko 2 euro niższa. Tunajbardziej liczył się dzień. Na spektakle rozgrywane w poniedziałki można byłonabyć najtańsze wejściówki. Wtorek, środa, czwartek – te dni były jużzdecydowanie droższe. Zaś piątek i wieczorny seans sobotni – najdroższe. Tyle wkwestii cen.

 

To była moja pierwsza wizyta w „Gate Theatre”. Zanimprzekroczyłam jego próg, wyobrażałam sobie to miejsce jako przytulny iklimatyczny teatr. Już sam budynek - dostojny i elegancki – był jakbyzapowiedzią wewnętrznego przepychu. Okazało się, że to tylko pozory. Wnętrzeokreśliłabym jako dość ciasne i klaustrofobiczne. Maleńkie foyer z niewielomamiejscami siedzącymi, równie skromna sala teatralna. To w zasadzie wszystko.Dominująca szarość, prostota wystroju – to elementy rozpoznawcze „GateTheatre”. Na próżno szukać tu przepychu i wiktoriańskiego uroku, jakiznajdziemy w „Gaiety Theatre”. Foyer miało dla mnie jedną zaletę. Przylegało donaszej sali, zatem, kiedy aktorzy chwilowo pożegnali się z publicznością iudali na przerwę, my także postanowiliśmy rozprostować kości. Z chwiląwydostania się z sali dotarł do mnie intensywny zapach świeżo zaparzonej kawy.Uwielbiam aromat kawy, zatem pomimo nieprzyzwoitej pory zdecydowałam się nafiliżankę aromatycznego napoju. Cena okazała się jak najbardziej przystępna[tylko 1,50 €], co było dla nas miłą niespodzianką.

 

Ci, którzy regularnie czytają mojego bloga, pewniepamiętają, iż miałam okazję gościć w kilku dublińskich teatrach. Odczucia,jakie miałam po zakończeniu oglądanych przeze mnie spektakli były różne. To wzasadzie była jedna duża skala emocji. Był zachwyt, było zauroczenie, niezabrakło rozczarowania i uczucia niedosytu. Było miejsce na wzruszenie i naniecierpliwe oczekiwanie na dalszy rozwój akcji. Krótko mówiąc, bywało różnie,ale nigdy nie żałowałam wyjścia na żaden spektakl. Może zabrzmi to banalnie,ale każdy czegoś mnie nauczył. I nie chodzi tutaj nawet o jakąś specjalistycznąwiedzę. Każda wizyta w teatrze była dla mnie czymś pożytecznym. Pozwalała nakonfrontację posiadanej przeze mnie wiedzy z rzeczywistością. Umożliwiała miosobistą weryfikację stereotypów i kalek myślowych.

 

Przede wszystkim szybko przekonałam się, że teatr polskinieco różni się od tego irlandzkiego. Że panują tu lekko odmienne obyczaje. Dotej pory w mojej głowie pokutowało przekonanie, iż wizyta w teatrze wiąże się zeleganckim ubiorem. I tak też zawsze się ubierałam, odwiedzając rodzime teatry.Tutaj szybko zrozumiałam, że zazwyczaj wyluzowani na co dzień Irlandczycy,przekładają swój styl bycia na ubiór. Nawet w przypadku teatrów. Kilkaset osóbna sali - kilkadziesiąt tych naprawdę eleganckich. Reszta to mieszaninaprzeróżnych styli ubioru, które zazwyczaj łączyła jedna cecha wspólna: dążeniedo szeroko pojętej wygody i swobody ruchów. Żadnych krępujących garsonek,smokingów i fraków.

 

Inny mit, który w dość szybkim tempie został obalony przezkonfrontację z irlandzką publiką, to przekonanie, iż w tego typu przybytkachnie jada się w czasie spektaklu. Można jeść w kinie, można zajadać sięprzekąskami u siebie w domu, ale nie w teatrze – takie informacje wpojono mi wPolsce. Można by powiedzieć, że teatr, to miejsce gdzie karmi się duszę, nieciało. Jakże mylne myślenie, jeśli chodzi o realia irlandzkie. Pierwsza wizytaw tutejszym teatrze i pierwsze zaskoczenie. Chipsy, prażona kukurydza, batony,a nawet lody. Przeżuwanie, szeleszczenie opakowaniami, przegryzanie, szuranie.Hałas. I te brudne sale po opuszczeniu widowni. Szok. Gdzie tutaj kultura,której notabene od miłośników teatru należałoby oczekiwać? I pytania automatycznienasuwające mi się na myśl: nie można wytrzymać tych dwóch godzin bez jedzenia?Nie można pozbierać po sobie śmieci? Czy to takie ciężkie? Czy oglądana sztukastraciłaby na jakości, gdyby się nie jadło w czasie jej oglądania?

 

W „Gate Theatre” publiczność nic nie jadła. Wreszcie nasali panowała względna cisza. Byłaby idealna, gdyby nie fakt, że wśród publikizasiadł Burak. Nie wiem, jakim cudem się tu przedostał, wiem za to, żeskutecznie raził swoim buractwem. Zaszył się gdzieś w jednym z końcowych rzędówi hałasował w najmniej oczekiwanych momentach. Głupie komentarze, głośna gadka– wiedział, jak wyrwać publikę z zadumy nad oglądanym widowiskiem. Chciałabymnapisać, że zobaczyłam, jak w jego kierunku zmierza rozwścieczony stróż, araczej jego pokaźna pięść, ale niestety nie doczekałam się takiego widoku.Niemniej jednak Burak w pewnym momencie ucichł. Czy zrobił to dobrowolnie, czyteż za „delikatną” sugestią kogoś – nie wiem. Ale to już mnie nie interesuje. Wauli zapanowała cisza. Jaka być powinna już od samego początku.

 

To był widz, który bezapelacyjnie otrzymałby ode mnie„Nagrodę Bogmana Roku”, gdybym tylko organizowała taki konkurs. NagrodęNapaleńca Roku otrzymaliby ex aequo panowie, którzy ulokowali się w pierwszym rzędziena „Lord of the Dance”. Spokojni i przyczajeni siedzieli sobie na krzesełkach,by w ciszy obserwować toczącą się akcję. Kiedy na scenie pojawiły się sametancerki w kusych strojach, z mocno wyeksponowanymi atutami, panowie dziwniesię ożywili. Unieśli ręce, zaczęli namiętnie klaskać i gwizdać, a ja oczamiwyobraźni już widziałam, jak się oblizują, ściągają z siebie koszule, wstają izaczynają nimi wymachiwać ponad swoimi głowami. Zupełnie jakby był to peepshow, nie „Lord of the Dance”.

 

Co tu dużo mówić: co kraj, to obyczaj.