sobota, 19 czerwca 2010

Na Zamku Króla Jana

Limerick, znany również pod irlandzką nazwą Luimneach, czyli „jałowy skrawek ziemi”, to trzecie pod względem wielkości miasto Zielonej Wyspy. Miasto rockowych żurawin, czyli The Cranberries i… Polaków. To właśnie tu osiedliła się jedna z najliczniejszych grup polonijnych, przez co miasto zyskało sobie nowy przydomek – Polski Dublin. Limerick to także rodzinne miasto zmarłego w zeszłym roku Franka McCourta, laureata Nagrody Pulitzera za debiutanckie dzieło „Prochy Angeli”.


 


Limerick przez długi czas kojarzył mi się właśnie z wyżej wspomnianą powieścią McCourta i limerykiem, krótkim pięciowersowym wierszykiem o żartobliwym zabarwieniu. Limerick był też dla mnie w pewnym sensie synonimem zła. Spikerzy radiowi co jakiś czas donosili o kolejnych strzelaninach, w których nie zawsze od kuli ginęła właściwa osoba.


 


Długo zwlekałam z wizytą w tym mieście, a kiedy już się w nim pojawiliśmy, miasto nie chciało nas wypuścić. Czas naszej wizyty zbiegł się z trwaniem Great Limerick Run, eventu sportowego o dużym znaczeniu dla miasta. Początkowo nie było to zbyt uciążliwe. W porannych godzinach ruch nie był wielki, a o niecodziennym wydarzeniu przypominała ekipa telewizyjna ulokowana tuż przed wejściem do zamku Króla Jana, obiektu naszego zainteresowania.


 


Klucząc między garstką widowni, maratończyków i starając się unikać wchodzenia w obiektyw operatorów telewizyjnych, dotarliśmy do drzwi holu wejściowego. Tu na wstępie przywitała nas nieruchoma postać Króla Jana. Nabyliśmy bilety i rozpoczęliśmy zwiedzanie.


 


Już po kilku pierwszych krokach zorientowałam się, że zamek jest obiektem godnym uwagi nie tylko miłośników tego typu budowli. Jego wnętrze starannie urządzono i dostosowano do potrzeb turystów. Całość podzielona jest na cztery główne strefy, które kolejno zaznajamiają zwiedzających z historią fortecy.


 


Pierwsze dwie strefy znajdują się wewnątrz murów twierdzy. Tutaj nacisk kładziony jest na wprowadzenie turysty w zamkową historię. Bez pośpiechu podążamy korytarzem, oglądamy interesujące witryny, wymowne manekiny i robimy zdjęcia.


 


W pomieszczeniach panuje półmrok, a z głośników wydobywają się poruszające wyobraźnię krzyki i odgłosy. Ta kakofonia dźwięków umiejętnie tworzy nastrój. Strefa druga kończy się wizytą w zamkowym mini-kinie, gdzie za pomocą ciekawej prezentacji audiowizualnej przyjmujemy kolejną dawkę krwawej historii zamku Króla Jana.


 


Strefa trzecia przenosi nas na rozległy, zamkowy dziedziniec. Wreszcie można zaczerpnąć świeżego, porannego powietrza i kontynuować podróż do przeszłości. I tutaj czekają na turystę atrakcje. Machina oblężnicza, dyby, szubienica... Do ideału brakuje mi tylko żywych postaci w średniowiecznych strojach. Zamiast tego muszę spoglądać na garstkę turystów w jak najbardziej współczesnym odzieniu.


 


Dalszą część atrakcji skrywają zamkowe baszty. W suterenie jednej z nich znajduje się nawet replika dwunastowiecznej mennicy. Schody innej prowadzą z kolei na szczyt wieży, skąd rozciąga się imponująca panorama już nie tak sennego miasta. Poranek przeistoczył się w południe, ulice stały się siecią przewodzącą nieustannie napływającą masę ludzką. Dopiero stąd doskonale widać, ile osób bierze udział w maratonie. Przez Thomond Bridge przemieszczają się setki biegaczy. I kobiet i mężczyzn. Pod mostem leniwie płynie rzeka Shannon, a na jej brzegu trójka rybaków trwa w skupieniu. Zwyczajna-niezwyczajna niedziela.


 


Ostatnia już, czwarta strefa umożliwia chętnym bliższe obcowanie ze stanowiskami archeologicznymi i pozyskanymi eksponatami. W ciemnym pomieszczeniu, do którego prowadzi kilka stopni, znajdują się odkopane domostwa z XI i XII wieku. Można się również przyjrzeć zamkowym umocnieniom, będącym dobitnym dowodem na to, że obecna twierdza zbudowana została na istniejących fortyfikacjach. Tu kończy się nasza przygoda z zamkiem Króla Jana, nie tylko jedną z najciekawszych, ale i najbardziej imponujących irlandzkich twierdz tego typu. Miejsce zdecydowanie warte zwiedzenia.


 


Zamek opuściliśmy przy nastrojowych dźwiękach wydobywających się ze szkockich kobz i dud facetów w tartanowych spódnicach. Miasto zaś długo jeszcze nie chciało nas wypuścić. Ruch odbywał się w naprawdę zwolnionym tempie pod kierownictwem Gardy, funkcjonariuszy irlandzkiej policji. Cała sytuacja miała tylko jeden plus – dzięki powolnemu przemieszczaniu się różnymi objazdami miałam okazję bliżej przyjrzeć się architekturze miasta.


 


Niewiele pozostało z wizerunku Limericku Franka McCourta. Współczesne miasto jest tworem zawierającym w sobie elementy nowoczesności, jak i historii. Obok starych i przyniszczonych budynków wznoszą się te nowo wybudowane, symbole odradzającego się miasta.