niedziela, 1 stycznia 2012

Sylwester z Blondynką

Szansa na zastanie mnie przeobrażoną w „piżmaka” domowego jest tak niewielka, jak na sfotografowanie yeti. Klasycznej dwuczęściowej piżamy rzadko używam, a nawet jeśli, to nie w zestawie ze szlafmycą. Należę do tych osób, które nigdy - nawet w weekendowe dni - nie snują się po domu odziane w ten jakże wygodny, ale mało elegancki strój. Nawet w dni wolne od pracy wykonuję swój rytuał: pobudka, toaleta, zmiana stroju, czasem makijaż, a dopiero potem śniadanie.


Jednak w sylwestrowy poranek moją rutynę trafił szlag. Bardzo celnie. Najpierw usłyszałam budzik Połówka, potem zobaczyłam jego sylwetkę pochylającą się nade mną, by ucałować mnie przed wyjściem do pracy. A potem zostałam sama. Usiadłam na łóżku i dotarło do mnie, że to ostatni dzień roku i... że mam ochotę spędzić go na opak. Miałam niepowtarzalną okazję, by po raz pierwszy, a zarazem ostatni w tym roku spędzić pół dnia w łóżku. Leniwie, w piżamie, bez makijażu, bez pośpiechu. Na przekór wszystkim regułom, wg których w Sylwestra już od rana powinno  się wykonywać ostatnie przygotowania do hucznej zabawy.


Rzuciłam okiem na „Blondynkę na Czarnym Lądzie” leżącą na mojej szafce nocnej, potem na krople deszczu spływające po szybie, na delikatnie poruszane korony drzew i uznałam, że nie mogłoby być lepszej okazji do poczytania o gorącej Afryce. Jeśli góra nie przychodzi do Mahometa, to Mahomet musi przyjść do góry (i stworzyć sobie klimat tropikalny pod kołdrą).


Zeszłam do kuchni, otworzyłam szafkę i wyjęłam z niej słoik z kawą opatrzony etykietą z napisem Pure Indulgence. Czysta przyjemność. Całkowite zaspokajanie swoich kaprysów – taki właśnie miał być mój dzień. Chwilę później siedziałam w łóżku z kubkiem aromatycznego czarnego napoju i ciężką książką Pawlikowskiej.


Do trzech razy sztuka - mówi znane powiedzenie. A życie udowadnia, że czasami do czterech. Tak właśnie było w przypadku mojej przygody z książkami tej znanej podróżniczki. Jakieś dwa lata temu przeczytałam „Blondynkę na Kubie”, by dowiedzieć się czegoś więcej o tym odległym kraju i jego bohaterze narodowym, Ernesto Che Guevarze. Nie było źle, ale rewelacji też nie było. Kupiłam dzieło Pawlikowskiej, ale Pawlikowska nie kupiła mnie. Po przeczytaniu książka powędrowała do pudełka pod łóżkiem, a ja nie zdecydowałam się na kupno kolejnych pozycji. Do udanych kontaktów międzyludzkich potrzeba swego rodzaju iskry. Nawet na linii czytelnik-książka ewentualnie czytelnik-pisarz. A tu? There was no spark.


W grudniu przeczytałam siedem książek, z czego sześć miało tematykę stricte podróżniczą, a wśród nich były właśnie trzy pozycje Pawlikowskiej. Co się okazało? Że pani Beata przeciera nie tylko egzotyczne szlaki, ale także wędruje czasem po sobie tylko znanej sinusoidzie. Gdybym miała graficznie przedstawić poziom jej książek, narysowałabym właśnie sinusoidę. Raz wspina się na wyżyny literackie, po to tylko, by chwilę później w mało eleganckim stylu zjechać do doliny.


„Blondynkę w Tanzanii” i „Blondynkę na Wyspie Wielkanocnej” mam w wersji kieszonkowej. W 2010 i 2011 roku na rynku pojawiły się dzienniki z podróży - nowa seria przygodowych książek tej pisarki. To cykl książek zabierających czytelnika w szereg mniej lub bardziej egzotycznych zakątków świata: Brazylii, Zanzibaru, Tybetu, Sri Lanki, Kambodży, Peru. To nie jest zła seria, ale czegoś wyraźnie w niej brak.


Po przeczytaniu zapisków z Tanzanii i Wyspy Wielkanocnej mam wrażenie, że Pawlikowska zaczyna rozmieniać się na drobne. Weźmy na przykład taką „Blondynkę w Tanzanii” – autentycznie niewiele się dowiedziałam z tej malutkiej książeczki nie mającej nawet 100 stronic. Gdyby odjąć od niej te trzydzieści kilka kartek, na których umieszczono zdjęcia z podpisami – będącymi fragmentami treści książki – naprawdę niewiele by pozostało. Ma się mały niesmak, że to dobry przykład przerostu formy nad treścią. Że książka nie powstała po to, by spełniać funkcje edukacyjne, lecz by nabić kabzę autorki. Mam też nieodparte wrażenie, że niejeden czytelnik może poczuć się nabity w butelkę. Zwłaszcza, że zapiski z Tanzanii są małą częścią składową „Blondynki na Czarnym Lądzie”. Jeśli ktoś ma zamiar czytać właśnie tę książkę [a jest zdecydowanie bardziej godna uwagi], to w zasadzie mógłby sobie odpuścić czytanie „Blondynki w Tanzanii”.


Autorce nie udało się oczarować mnie afrykańskim klimatem, jego zapachami i smakami – zanim zaczęłam czuć tę atmosferę, dotarłam do końca książki. Czyta się ją naprawdę szybko. Plus daję za to, że przez przypadek odbyłam podróż sentymentalną do mojego dzieciństwa. Kiedy czytałam, w pewnym momencie dotarło do mnie, że ten zbiór często powtarzających się słów: baobaby, likaony, gnu, bawoły, antylopy, akacje, itd – coś mi przypomina. Bo dawno temu, kiedy byłam małym dzieckiem, dostałam od mamy jedną z pierwszych książek, ładnie wydany album o sawannie, jej zwierzętach i roślinności. Całkiem o tym zapomniałam. A szkoda, bo to bardzo miłe wspomnienie.


„Blondynka na Wyspie Wielkanocnej” jest dużo lepsza. Rozmiar książki podobny, w końcu to ta sama seria podróżnicza, ale wartości merytoryczne są tu już na wyższym poziomie. Książka nie tylko podziałała na mnie nostalgicznie – jakże chciałabym zobaczyć te piękne i enigmatyczne posągi moai – ale przede wszystkim zaopatrzyła mnie wsporo informacji. Spełniła swój cel. Rzecz jasna, preferowałabym bardziej rozbudowaną wersję, ale po lekturze tego dziennika poczułam się w miarę usatysfakcjonowana.


„Blondynka na Czarnym Lądzie” ma słuszną wagę i rozmiary. Mnóstwo pięknych i egzotycznych fotografii, dużo pożytecznych informacji. Oczywiście po jej przeczytaniu nie można powiedzieć, że się „było” w Afryce, ale dzięki niej ma się znacznie poszerzony horyzont. Wiadomo już jakie są afrykańskie barwy, kogo możemy spotkać na naszej drodze, co może nam najbardziej zagrozić i że „wilk” nie zawsze kryje się pod złowrogo wyglądającą postacią. Czasem wygląda jak nieco przerośnięty i ociężały miś pluszowy.


Książka jest dobrym punktem wyjściowym do refleksji nad kulturą prostych ludów i cywilizowanych ludzi. Doskonale pokazuje, że nie wszystko jest czarne i białe, a prymitywnym człowiekiem jest często ten, który nie urodził się w afrykańskim buszu. Skłania do rozmyślań, sama podsuwa garść mądrych myśli. Na przyszłość warto by było przyłożyć większą wagę do korekty [brakuje wielu przecinków, ale to na szczęście nie ma wpływu na jakość czytania i wartość merytoryczną] i poprawnego zapisu zagranicznych słów. Czasami przeszkadzały mi wyolbrzymienia często stosowane przez autorkę, ale poza tym nie mam większych zastrzeżeń. Po tej książce mogę powiedzieć, że Pawlikowska wreszcie dała mi to, czego szukałam. To będzie pierwsza jej książka, którą postawię na moim regale.