sobota, 5 maja 2012

Peasant and The City, czyli wiejska baba w wielkim mieście

W życiu chyba każdej wiejskiej baby przychodzi tak zwany moment grozy – dzień, w którym trzeba zrzucić gumowce, przyodziać się nieco bardziej odświętnie, upewniając przy tym, że spod ciżemek nie wystaje nam słoma, a potem, rzucając ostatnie tęskne spojrzenie w kierunku swojej lepianki, wyruszyć w drogę do miasta. I to nie do byle jakiej pipidówki, a do miasta przez duże M. Do stolicy!


Wiadomo, że kobiety to zmienne bestie, które w dodatku nigdy nie mają co na siebie włożyć. Jak niesie wieść gminna (przekazywana z ust do ust już w czasach naszych przodków, kiedy homo był bardziej erectus niż sapiens): kobiety są tak stabilne emocjonalnie, jak powierzchnia szklanki wody trzymanej przez chorego na Parkinsona, któremu w dodatku palą się spodnie, gdy tańczy lambadę. Wierzcie lub nie, ale w życiu kobiet są też elementy stałe, które nigdy nie ulegają zmianom. I tak na przykład wiejska baba – nazwijmy ją Taita – przyszła na świat jako miłośniczka wolnych przestrzeni, kwiecistych, soczyście zielonych łąk, po których można biegać na bosaka z rozchwichrzonym włosem i bez obaw, że zostanie się przejechaną przez autobus, ciężarówkę, tramwaj lub inny ciężki sprzęt.


Co można powiedzieć o mnie? Z czym przyszłam na świat i co już się zapewne nie zmieni? Nie jestem ani party animal ani big city lover. Najlepiej czuję się w swoim ogródku, grzebiąc w ziemi, sadząc kwiatki, podlewając je i śmigając z kosiarką. Nie, nie, to ostatnie jednak bym skreśliła – po zeszłorocznym niefortunnym doświadczeniu, kiedy oprócz trawy skosiłam też kabel, pozostała mi trauma i przekonanie, że powinnam realizować się jako kierowca mniej niebezpiecznych pojazdów. Czasami jednak trzeba porzucić nudne wiejskie, ewentualnie małomiasteczkowe życie, by powtórzyć za jednym z bohaterów „Wesela” Wyspiańskiego: cóż tam, panie, w polityce  - tfu! -  w wielkim mieście słychać? 


Odgłosów nie mogę Wam zaprezentować – zresztą, bądźcie mi za to wdzięczni, jako że przyszłam na świat upośledzona muzycznie i wycie kojota jest przy moim śpiewie pieszczotą dla uszu – mogę Wam za to pokazać kilka obrazków, które udało się wiejskiej babie uwiecznić. Jakość przeciętna, bo niektóre zdjęcia robione były z furmanki stojącej w korkach.


  


Mam nadzieję, że będziecie usatysfakcjonowani, przynajmniej w połowie tak, jak ja byłam, kiedy wreszcie dotarłam z powrotem do swojej ziemianki i opadłam na siedzisko z głośnym olaboga!


  


Złota myśl dnia: HMV rządzi! Że też u nas na wsi nie ma takich atrakcji... A oto co udało się wiejskiej babie nabyć na jarmarku w HMV – Mekkce wszystkich miłośników muzy, filmu, gier i w nieco mniejszym stopniu książek.