piątek, 8 czerwca 2012

That's what life is all about

Jedno z popularnych powiedzeń mówi: thank God it’s Friday – dzięki Bogu jest piątek. Po ostatnim weekendzie miałam ogromną chęć sparafrazować nieco to stwierdzenie i westchnąć z rozrzewnieniem: thank God for weekends. Panie Na Wysokościach, dozgonne dzięki za weekendy, szczególnie za te długie, które pod postacią Bank Holidaya kilka razy w roku uszczęśliwiają sporą część irlandzkiego społeczeństwa.


Co prawda znaczną część soboty – pierwszy raz od niepamiętnych czasów – spędziłam w pracy, ale wizji dwóch romantycznie i ciekawie zapowiadających się dni niewiele rzeczy byłoby mi w stanie popsuć. I pomimo tego, że w niedzielny poranek wsiadałam do naszego Rollsa w strugach deszczu, podświadomie czułam, że będzie super. I tak było – od pierwszego łyka kawy na pobliskiej stacji benzynowej, po którym świat wydał się jeszcze piękniejszy, przez nocleg w malowniczo usytuowanym Glasshouse Hotel w Sligo, aż po romantyczne spacery wieczorową porą i odkrywanie kolejnych atrakcji wyspy.


Odwiedziłam znane mi strony, ponownie zawitałam też do opisywanego ostatnio hrabstwa Leitrim, a także natrafiłam na swoich ścieżkach na zwyczajnych, ale jakże sympatycznych ludzi, dzięki którym hrabstwo Sligo już zawsze kojarzyć mi się będzie z jego serdecznymi mieszkańcami. Postaram się jak najszybciej opisać i pokazać to, co przeżyłam i zobaczyłam. Łatwo nie będzie, bo nadmiar wrażeń ciągle mnie rozpiera, czasu nie przybywa, a w międzyczasie przygotowuję się do kolejnego, znacznie dłuższego wyjazdu, który czeka mnie już w przyszłym tygodniu.


Naładowałam baterie i po raz kolejny przekonałam się, że w życiu chodzi o to, by sprawiać sobie małe przyjemności. That’s what life is all about, gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości. Czasami po prostu trzeba wyjechać na chwilę z domu – nawet jeśli jest to miejsce, które szczerze się uwielbia. Warto niekiedy przenocować w innym miejscu, popatrzeć na inne środowisko, dać się porwać spontaniczności i szaleństwu. Mogłam po jakichś dwóch godzinach jazdy wrócić do domu i przespać się w swoim łóżku. Ale wtedy rano nie obudziłyby mnie odgłosy żyjącego miasta. Po przebudzeniu nie zobaczyłabym ze swojego okna nieruchomej sylwetki Knocknarea, nie wyszłabym na taras i nie wypiłabym kawy przeciągając się leniwie i pozwalając słońcu na pieszczenie skóry promykami, a orzeźwiającej bryzie na rozwiewanie świeżo umytych włosów. Po raz kolejny uświadomiłam sobie też, że nie chciałabym żyć zamknięta w swoich czterech ścianach.


Natrafiłam ostatnio na pewnego bloga, którego autor wydawał się najwyraźniej w ogóle nie rozumieć idei i sensu podróżowania. Nie jestem wielką podróżniczką i nie wstydzę się do tego przyznać. Objechanie całego świata nie jest moim planem. Są miejsca, które chcę zwiedzić, ale są też takie zakątki, których oglądać nie chcę i nie muszę. Uwielbiam podróżować w aucie, zwiedzać i podziwiać najróżniejsze atrakcje turystyczne, ale w tym swoim zamiłowaniu podróżniczym jestem też nieco wygodnicka. Przyzwoity nocleg z łazienką musi być, spanie pod mostem odpada, a wielogodzinne loty i kilkukrotne przesiadki są dla mnie mało atrakcyjne. Ale nie rozumiem, jak człowiek w pełni zdrowy i sprawny ruchowo może na własne życzenie zamknąć się na otaczający go świat – NIC nie oglądać i nie zwiedzać. Nawet najbliższej okolicy. Żyć tak, jakby wokół nie było nic, co sięga poza jego widnokrąg.


Uwielbiam wyruszać w trasę. Bo podróżowanie jest dla mnie… udawaniem. Udawaniem, że poza „tu i teraz”, tą odbywaną wycieczką, nie ma nic więcej. Nie ma problemów, nie ma nadchodzącej wielkimi krokami rutyny i szarej rzeczywistości, która wraz z zakończeniem wycieczki ze złośliwym uśmieszkiem znów zapuka do moich drzwi. Podróżuję tak, jakby nie było jutra. I wtedy zazwyczaj nie ma mnie dla świata – bardzo rzadko spoglądam na telefon, nie biorę ze sobą laptopa, nie czytam SMS-ów, jakby z obawy, że coś może popsuć tę moją chwilę szczęścia.


Ktoś mądry powiedział dawno temu, że podróże wzbogacają i poszerzają nasze horyzonty. Nie mylił się.