poniedziałek, 7 stycznia 2013

(ponad) 80 stóp pod ziemią - jaskinia Doolin


Be careful what you wish for, it might come true – uważaj na to, czego sobie życzysz, bo możesz to dostać, mówi pewna mądra myśl. I w niektórych przypadkach faktycznie się to sprawdza. Znacie dowcip o Murzynie, który po złapaniu złotej rybki zażyczył sobie, by spełniła 3 jego życzenia? Chciał być biały, nic nie robić i mieć dużo - hmm, jak by to subtelnie wyrazić? – dupeczek. Zgodnie z obietnicą rybka spełniła jego życzenia. Zamieniła go w sedes w damskiej toalecie.



To był dość pechowy scenariusz, który z kolei świetnie wpisałby się w słowa Oscara Wilda, który stwierdził kiedyś, że „Są tylko dwie tragedie na świecie: jedna to nie mieć tego, czego się chce, a druga mieć to, co się chciało”. Ale jest też inna opcja, o której nie wspomniał ten bystry Irlandczyk – można dostać to, co się chciało i być z tego powodu szczęśliwym. Doskonale się o tym przekonałam, kiedy zwiedzając Aillwee Cave i podążając za długim ogonem turystów, westchnęłam nieco zrezygnowana: zwiedzić taką jaskinię samemu, to byłoby coś! Jakieś trzy tygodnie później całkiem nieoczekiwanie moje marzenie się spełniło. Jaskinia zwie się Doolin Cave i okazała się nawet ciekawsza niż ta powyżej wspomniana.



Pisząc o jaskini Doolin może nie powinnam porównywać jej do Aillwee, bo tak naprawdę obydwie te atrakcje znacznie się od siebie różnią, jednak ciężko mi będzie uniknąć mimowolnego zestawiania ich. Ta pierwsza stworzona została z rozmachem, jest chyba najpopularniejszą jaskinią w Irlandii i ma solidne zaplecze turystyczne. To rozbudowany kompleks, w którym można spędzić nawet połowę dnia zwiedzając, przechadzając się po otaczającym go skalistym krajobrazie, urządzając sobie piknik, degustując w sklepiku wspaniałe produkty domowej roboty, czy chociażby podziwiając egzotyczne ptaki w tamtejszym centrum ptaków drapieżnych.



Doolin wypada przy niej niczym uboga kuzynka Bietka. Albo kuzyn Pons. Ale to tylko pozory atakujące nas przy podjeździe pod centrum turystyczne – skromny budynek, taki jak lubię, bo urządzony na nowoczesną modłę, gdzie dominuje szkło. Tuż obok niewielki parking i sceneria – obiektywnie oceniając – niezbyt rzucająca na kolana. Na zewnątrz stolik, krzesła, ławka, mały skalniak. Obok, do ściany budynku przylega „mini-zagroda”, gdzie nie zwracając na mnie uwagi pasie się urocza parka kóz i spaceruje małe stado kur. Na płocie ostrzeżenie „this one bites!!” [ten gryzie!] i zdjęcie nadpobudliwego kuraka. Podchodzę do płota, jak kiedyś podchodził Pawlak z Kargulem, a agresywny kogut rzuca się w moim kierunku. Easy, tiger! mówię. Peace! Wyluzuj! Ale ten dalej robi swoje. Stroszy pióra, podskakuje, jakbym przyszła tu z zamiarem oskubania go żywcem. Albo zamiast aparatu miała tasak.



Wnętrze centrum też jest skromne. Na małej powierzchni znajduje się kilka stolików, sofy, mini-biblioteczka, ekspozycja tablic informacyjnych, sklepik. Jest starszy mężczyzna za ladą i młodziutki przewodnik, który po kilkunastu minutach oczekiwania zabiera naszą dwójkę na niezapomnianą przygodę. Już sam fakt, że jesteśmy sami, znacznie mnie uskrzydla, a świadomość nadchodzących emocji prawie sprawia, że unoszę się w powietrzu. Bez pomocy Red Bulla.



O czymś takim mogłam jedynie do niedawna marzyć. A teraz to wszystko rozgrywało się w rzeczywistości. Schodziłam po stukilkudziesięciu schodkach okratowanego szybu. Moja podróż do wnętrza ziemi właśnie się rozpoczynała. Było ciemno i ekscytująco. Kiedy pokonaliśmy pionowy szyb o długości około trzydziestu metrów, nasz przewodnik wskazał nam na długi rząd kolorowych kasków, a ja wybrałam intensywnie żółty – jakby ta jego jasna barwa mogła w jakiś cudowny sposób przełamać panującą ciemność. Kask nie tylko świetnie się wywiązuje ze swojej roli, o czym doskonale świadczą liczne rysy na jego czubku, ale także automatycznie dodaje atrakcyjności całemu procesowi zwiedzania.



Zakładam kask, a chwilę później przez moje gapiostwo i nieumyślne pominięcie jednego schodka dosłownie lecę na przewodnika, a biedak asekuracyjnie wyciąga ręce, by mnie złapać. Gest doceniłam, ale niebezpieczeństwo zostało na szczęście w porę zażegnane, a moja kobieca duma uniknęła blamażu, jakim bez wątpienia byłoby obciachowe runięcie na glebę.



Szczęśliwym trafem dalszy ciąg zwiedzania obfituje tylko i wyłącznie w przyjemne chwile. A kiedy na chwilę przewodnik gasi światło, by po krótkim momencie znów je włączyć i ukazać nam ogromnej urody Great Stalactite, wielki stalaktyt, wzdycham z nieukrywanym podziwem. I może to dziwne, ale nie chcę wychodzić na zewnątrz. Czyżby odezwał się zew natury? Natura jaskiniowca? Chcę jak najdłużej przebywać w tym ciemnym, surowym, ale fascynującym wnętrzu – z Połówkiem, przewodnikiem i tym niesamowitym dziełem natury, jakim jest siedmiometrowy stalaktyt. Waży kilka ton, jest pomarszczony niczym zasłona, dwukolorowy i należy do grupy najdłuższych stalaktytów świata. Odbiera należyte wyrazy podziwu.



Jaskinia została odkryta w 1952 roku przez angielskich speleologów. Nazwano ją Pol an Ionain, ale rozpromowano jako Doolin Cave. Ale zanim udało im się w końcu otworzyć tutaj turystyczne centrum, John i Helen Browne w 1990 roku wykupili ziemię, na której się znajduje i przeszli przez długą, ciernistą drogę.



Walka z urzędowymi hydrami i Speleological Union of Ireland - rzucającą im kłody pod nogi i niechętnie przyglądającą się planom spopularyzowania jaskini - była ciężka, ale ostatecznie zakończyła się pełnym sukcesem. Jaskinię udostępniono zwiedzającym w 2006 roku, ale wtedy dostęp do niej był znacznie ograniczony. Do jaskini kursowały busy z Doolin. Widoczne na zdjęciach centrum jest całkiem świeżutkie, wzniesiono je dopiero w 2010 roku – po pozytywnym rozpatrzeniu piątego z kolei wniosku o budowę centrum.



Rozbudowa Doolin Cave wzbudzała wiele kontrowersji. Wysuwano różnego kalibru argumenty, obawiano się niepotrzebnej ingerencji w środowisko i ewentualnych uszkodzeń stalaktytu. Sugerowano brak innych atrakcji wartych uwagi, ale to wszystko jest dla mnie jednym wielkim stekiem bzdur. W Doolin Cave dba się o bezpieczeństwo, o optymalne warunki dla stalaktytu, jak i dla samych turystów. W czasie jednego oprowadzania ich liczba nie może przekroczyć 20 osób.



Cieszę się, że otwarto centrum, że dziś można tak po prostu przyjechać tam i zobaczyć podziemny świat – świat wyrzeźbiony przez naturę siłą przepływającej tam wody. Dla mnie skarbem jaskini jest nie tylko Great Stalactite i pomniejsze ciekawostki, na które natrafia się pod drodze. Skarbem tego miejsca jest także nasz przewodnik. To przesympatyczny młody człowiek, niezwykle przyjacielski, inteligentny i dowcipny. Od początku nawiązaliśmy z nim bardzo dobry kontakt, a brak innych osób od razu wprowadził luźną atmosferę. Rozmawialiśmy na wiele innych tematów, nie tylko tych dotyczących geologii i jaskini, a ja z przyjemnością odkryłam, że mamy bardzo podobne spostrzeżenia i upodobania – podobają nam się te same strony wyspy, nie przepadamy za Dublinem i Limerickiem. Wymienialiśmy się zabawnymi historyjkami z pracy, osobistego życia,  żartowaliśmy z niesfornych klientów, a ciszę w jaskini często przerywał nasz szczery i głośny śmiech. Spotykanie takich osób na swojej drodze to prawdziwa przyjemność. Godzina naszego oprowadzania upłynęła zdecydowanie za szybko i choć chciałoby się przedłużyć te przyjemne chwile przy Guinnessie w pubie, jedynie co mogliśmy wtedy zrobić, to serdecznie podziękować naszemu przewodnikowi, wręczyć w podzięce 10 euro napiwku i życzyć powodzenia.




Co więcej mogę Wam powiedzieć? Kapitalnie było! Cały elaborat mogłabym o tym napisać tylko ile można czytać o ochach i achach? Mogę Wam jedynie życzyć, byście trafili na naszego przewodnika, na tego młodego człowieka, który ma w sobie ogrom pasji i żywiołowości. Najsympatyczniejszy przewodnik jakiego znam, to z pełnym przekonaniem mówię Wam ja.