wtorek, 2 kwietnia 2013

Szwajcaria, odcinek 3: Rolle - Knockin' On Heaven's Door


To zadziwiające, jak coś takiego jak wspomnienia, coś niematerialnego, nieuchwytnego i nienamacalnego fizycznie, może być tak intensywne, żywe i wyraziste. Wydawać by się mogło, że są to atrybuty zarezerwowane tylko i wyłącznie dla czegoś rzeczywiście istniejącego. Tymczasem mój przypadek pokazuje, że wspomnienia potrafią także mieć zapach i smak. Bo ilekroć wracam myślami do Rolle, niewielkiego miasteczka w południowo-zachodniej Szwajcarii, tyle razy w moim umyśle rozpoczyna się proces, którego nie umiem - i prawdę powiedziawszy nie chcę - zatrzymać: odtwarzam tamten dzień na nowo, czuję smaki i zapachy zjadanych wtedy smakołyków, słyszę radosny śpiew ptaków i delikatny szum wody. Czuję coś jeszcze – przyjemne promienie słoneczne na rozgrzanym ciele, a także woń lata, radości i szczęścia. A to akurat jest jeden z najładniejszych zapachów.



Pierwszą część naszego urlopu postanowiliśmy poświęcić na zapoznanie się z urokami Jeziora Genewskiego, znanego również jako Lac Léman i teraz z perspektywy czasu wiem, że to była świetna decyzja. Nie żałuję, że zmodyfikowaliśmy swoje plany, które w pierwotnej wersji zakładały dokładną eksplorację Genewy. Duże miasta są z pewnością bardziej ‘wibrujące’, ale na dobrą sprawę wiele z nich ma wspólny mianownik – można dopatrzeć się u nich wielu podobieństw. Te mniejsze są często dużo bardziej interesujące: niepowtarzalne i bardziej klimatyczne. Być może właśnie dlatego, że ich uroku nie zadeptują codziennie dziesiątki tysięcy osób.




Genewa nie potrafiła mnie zatrzymać. Coś pchało mnie w stronę tych mniejszych miast. Coś podpowiadało, że się nie zawiodę, więc pobiegłam za tym czymś, jak wygłodniały pies za aromatem kiełbasy. Moje wiecznie niedopieszczone ego sugeruje, że to coś, to była moja nadzwyczajna intuicja, jakiś nadprogramowy zmysł, ale chyba nie do końca daję temu wiarę.



Jezioro Genewskie to wspaniały podarunek od matki natury – dar, który przypadł zarówno boskiej Szwajcarii, jak i uroczej Francji. Większa część jeziora należy do tego pierwszego kraju. Długość szwajcarskiej linii brzegowej wynosi nieco ponad 140 km, co stanowi bezproblemowy i dość przystępny dystans do pokonania. Oczywiście nie udało nam się zwiedzić wszystkich miast i miasteczek leżących u jego brzegów, ale te, które wybraliśmy, okazały się być szczęśliwym i udanym wyborem.



Do Rolle jechaliśmy w konkretnym celu – zwiedzenia tamtejszego, trzynastowiecznego zamku. Już niedługo po przybyciu okazało się, że ta imponująca twierdza nie jest udostępniania dla ciekawskich turystów. Zamek, jak wiele innych warowni, ma bogatą historię – jego sale były niegdyś m.in. kwaterami nauczycielskimi, pełniły także funkcje klas szkolnych, biur administracyjnych, szpitalnych salek i więziennych cel. Dla mnie przede wszystkim był to wyjątkowo przyjemny wizualnie obiekt, bez którego miasto nie byłoby takie urocze.



Rolle okazało się być idealne do nauki tego, co Włosi określają jako dolce far niente, do słodkiego nieróbstwa. W istocie było ono niebiańsko słodkie – chwilę po tym, jak dotarło do nas, że nie zwiedzimy zamku, postanowiliśmy osłodzić sobie to maleńkie niepowodzenie. Przechadzając się po czystej ulicy otoczonej z obydwu stron kolorowymi elewacjami budynków z drewnianymi okiennicami, dotarliśmy w końcu do pâtisserie-boulangerie Ch.Moret, gdzie zatrzymaliśmy się na dłużej.



Wszelkie ciastkarnio-piekarnie to przybytki, które darzę szczerym uwielbieniem. Znaleźliśmy się w raju dla łasuchów. Tak zapewne wyobrażają sobie niebo wszyscy miłośnicy słodkości. Bodźce wzrokowe i zapachowe natychmiast pobudziły pracę naszych ślinianek – w dodatku straciliśmy umiar. Staliśmy przy ladzie z kolorowymi wyrobami cukierniczymi i piekarskimi i nie potrafiliśmy powiedzieć sobie dość. To może jeszcze ta drożdżówka z czekoladą i wanilią? A co z tym nugatem? Bierzemy, nie? To nic, że przed chwilą wybraliśmy sobie świeżo przygotowane bagietki ze smakowitym nadzieniem. Z pewnością zjemy także słodkości.




Z reklamówkami wesoło dyndającymi w ręku równie wesołym krokiem powędrowaliśmy tam, skąd przyszliśmy. Przyzamkowe ławki wydawały się być idealnym miejscem do spożycia dopiero co zakupionego lunchu. Obiecywały niezapomniane wrażenia, bo przecież nie od dziś wiadomo, że posiłek spożywany w miłym towarzystwie i uroczej scenerii zyskuje podwójnie na smaku. I tak właśnie stało się tym razem.



Znaleźliśmy najbardziej wygodną pozycję do jedzenia i już po chwili wzdychaliśmy z zachwytu nad smakiem zjadanych produktów. Szybko też zyskaliśmy nieproszonych gości. Ptaki kręciły się u naszych stóp, licząc zapewne na jakiś okruch. To był ich szczęśliwy dzień – w ich małych dziobach co chwilę lądowały kawałeczki pieczywa. Co sprytniejsze sztuki wyłapywały okruchy jeszcze w locie, zanim chlebowa kulka upadła na kamyki i trafiła do gardła konkurentów.




Wielki błękit rozpościerał się przed moimi oczami – niebieskie niebo niemalże zlewało się z tym samym odcieniem wody w jeziorze. Widnokrąg zdawał się zanikać. Tafla jeziora bywała najczęściej nieruchoma. Jej idealną gładkość burzyły pluskające się i ‘nurkujące’ łabędzie. One tak jak i my wydawały się czerpać ogromną radość z przebywania w tym miejscu. Wokół nas było wyjątkowo mało osób, przez co momentami ciężko było mi uwierzyć, że ten mały kawałek raju mamy tylko dla siebie.



Niezwykle przyjemnie spacerowało się uliczkami tego miasta. Wśród platanów, barwnych sklepików, lodziarni, księgarń i restauracji. Myślę sobie, że tamtego dnia Rolle skutecznie zapisało się w mojej pamięci. Zachęcone przeze mnie wdarło się do mojego umysłu i zagospodarowało sobie spory kawałek mojej pamięci.




Kiedyś pod koniec liceum pisałam testy na predyspozycje zawodowe. Jedno z zadań polegało na napisaniu jak największej liczby konotacji związanych z danym słowem. Mimo że od mojego pobytu w Rolle upłynęło już sporo czasu, nie miałabym najmniejszego problemu z przypisaniem temu miastu nawet kilkudziesięciu konotacji. Co więcej wszystkie byłyby pozytywne.




Dlaczego zatytułowałam ten wpis Knockin’ On Heaven’s Door? Bo tamtego dnia dwukrotnie pukałam do drzwi nieba. Po raz pierwszy wtedy, kiedy otaczałam się pięknem Rolle i przypominałam sobie, co znaczy szczęście. Po raz drugi wtedy, kiedy zjeżdżając z ronda przyzwyczajenie wzięło górę - zamiast na prawym pasie jezdni znaleźliśmy się na lewym i nagle spostrzegliśmy, że na wprost nas pędzi samochód. Na szczęście w niebie nikt nie chciał otworzyć.