czwartek, 28 grudnia 2017

Z serii "Tego się nie wybacza": Zamach na moje życie

Od dobrych paru lat mieszkasz z kimś pod jednym dachem, dzielisz z nim ten sam dom, a nawet jedno łóżko i generalnie wydaje Ci się, że znacie się jak łyse konie, bo zjedliście razem niejedną beczkę soli.


Znasz to uczucie, prawda? Wydaje Ci się, że wiesz o tym kimś wszystko i znasz go jak własną kieszeń. Mnie też się tak wydawało. Aż do dzisiejszego wieczora. A teraz pozwól, że wyszepczę Ci coś do ucha: You know nothing, Jon Snow!


Bo ten ktoś jest w stanie wbić Ci nóż myśliwski w plecy, mimo że jeszcze jakieś pół godziny wcześniej siedzieliście razem przy stole i patrzyliście sobie głęboko w oczy, a po Twojej głowie plątały się wtedy myśli, że to najpiękniejsza para oczu, jaką było dane Ci zobaczyć.


Żeby jeszcze bardziej nie komplikować tej historii, streszczę Ci szybko, jak wyglądał mój PRAWIE ostatni dzień życia, kiedy to otrzymałam zdradziecki cios nożem, który szczęśliwie nie pozbawił mnie życia, ale złamał mi serce na milion kawałków.


Zastanawiasz się, czy w takiej sytuacji można wyczuć pismo nosem? Ja nie wyczułam. Być może dlatego, że węch od zawsze uważałam za najmniej rozwinięty z moich pięciu zmysłów, a może zwyczajnie dlatego, że znakomita większość ludzi nie przeczuwa swoich ostatnich chwil. A nawet jeśli, to mają tendencję do lekceważenia swojego przeczucia.


Tak, wiem. Ty nie masz się czego obawiać. Takie rzeczy przytrafiają się innym, ale nie Tobie. A ja Ci mówię: Strzeż się! Dobrze Ci radzę.


Pamiętasz z lekcji historii takiego gostka jak Juliusz Cezar? On też machnął ręką, kiedy wieszcz mówił mu, by strzegł się idów marcowych. Niedługo później mówił, K O N A J Ą C, - to słowo jest ważne! - do swego "przyjaciela": Et tu, Brute, contra me?! Jeśli nie spotkała Cię w młodości przyjemność pobierania lekcji języka łacińskiego, już tłumaczę: "Serio, Brutusie, serio?!!!


Nie mów, że Cię nie ostrzegałam.


Choć jak tak teraz sobie myślę, to dochodzę do wniosku, że ten dzień od samego ranka był wyjątkowo podejrzany. Bo kiedy o 6:38 zadzwonił budzik, byłam święcie przekonana, że ktoś zrobił mi głupi dowcip. Miałam nieodparte wrażenie, że do snu położyłam się zaledwie dwie godziny wcześniej, nie zaś sześć. Na tyle oszacowałam mój sen.


Egipskie ciemności za oknem nie ułatwiały i tak ciężkiej pobudki.


Sprawy nie polepszył brak mleka w lodówce, przez co nie mogłam zjeść owsianki na śniadanie, choć i tak nie miałam na nią ochoty. Zadowoliłam się więc kęsem makowca, bananem i kubkiem czarnej kawy, którą wypiłam przyklejona do gorącego grzejnika w kuchni, będącego tego ranka moim najukochańszym przyjacielem.


Po tym niezwykle zdrowym śniadaniu mistrzów, które spowodowało, że dzisiejszego dnia przekręcił się w trumnie niejeden dietetyk, wyszłam z domu w mroczną ciemność, by niedługo później stawić się zwarta i gotowa w moim miejscu pracy, czule przeze mnie zwanym Komnatą Tortur.


Tam zaś okazało się, że nie tylko w nocy ktoś regularnie podkrada mi moje drogocenne godziny życia. Ponad dziewięć godzin pracy upłynęło mi nader szybko, przy czym ostatnia zdominowana była przez natarczywą myśl o trzech rzeczach: jedzeniu, jedzeniu i jedzeniu. O dużej ilości jedzenia.


Musisz bowiem wiedzieć, że przed wyjściem z domu szybko zlustrowałam zawartość lodówki pod kątem jadła, które mogłabym zabrać ze sobą na "lunch" do pracy. Jednak szybko jasnym się stało, że do wyboru mam tylko garniec bigosu, garniec sałatki śledziowej albo słoik majonezu. Wtedy mój wzrok padł na stojący na ladzie pojemnik na owoce z cytryną i dwoma bananami, ostatnimi Mohikanami, których Połówek nie zdążył pożreć poprzedniego dnia. I to tymi dwoma malutkimi bananami szybko zadowoliłam się w pracy.


Nie dziw się zatem, że w drodze do domu myślałam tylko o jednym, a wszystko i wszyscy wokół przybierali formę jedzenia.


Po dotarciu do domu nie mogłam jednak liczyć na kolację podaną pod nos, bowiem stała się niewyobrażalna tragedia. Zastałam w nim Połówka z wielkim, opuchniętym i czerwonym nochalem, którego nie powstydziłby się Gerard Depardieu, z równie czerwonymi oczami, z których tryskała Niagara łez. W pierwszej chwili pomyślałam, że ukradli mu PlayStation, jednak myliłam się. Stało się coś gorszego. Połówek zachorował na męski katar, a jak zapewne wiedzą wszystkie kobiety, to dziadostwo jest gorsze niż rzeżączka, dżuma, Ebola i AIDS razem wzięte.


Upewniwszy się, że chory przeżyje bez mojej opieki, przygotowałam długo pożądane jadło, a później zaś udałam się na piętro na szybki prysznic. Natomiast po wyjściu z łazienki chwyciłam jeszcze monstrualne opakowanie miliona chusteczek higienicznych, które kupiliśmy, nie przesadzając, chyba z osiem lat temu, i które to obiecałam przynieść dogorywającemu Połówkowi do naszego dawnego salonu, przekształconego w nagłej potrzebie na hospicjum.


Chusteczki i całą zgrzewkę papieru toaletowego zapakowałam do kosza z brudną bielizną, którą miałam zaraz wyprać, i po ciemku ruszyłam w doskonale mi znanym kierunku klatki schodowej, nie przeczuwając, że najgorsze dopiero nadchodzi i że oto zaraz będę brać czynny udział w zamachu na moje własne życie.


Sprawnie pokonałam 3/4 schodów, po czym nagle moja noga napotkała wyjątkowo miłą i mięciutką nawierzchnię, jakże odmienną od szorstkiej wykładziny podłogowej, którą wyłożone są nasze stopnie na klatce schodowej.


Nie jestem w stanie Ci powiedzieć, co dokładnie działo się w ciągu kilku następnych sekund, bo przebieg takich wypadków rzadko kiedy się pamięta. Wiem za to, że kosz wypadł mi z rąk, ja się z tych ostatnich schodków ześliznęłam i zatrzymałam się na ścianie. Jakby tego było mało, tak mocno walnęłam się w stopę, że zobaczyłam nie tylko słynne gwiazdki, lecz także dodatkowo zorzę polarną. Narobiłam przy tym tyle rabanu, że Połówek będący już jedną nogą w trumnie, zdobył się na bohaterski czyn i ledwie zipiąc, rzekł: "Co zrobiłaś??". Sił wystarczyło mu tylko na dwa pytajniki. Trzeci musiał już pominąć.


Ja również zdobyłam się na bohaterski wyczyn - udało mi się choć na kilkanaście sekund przestać zwijać się z bólu i powtarzać "au, au, au, au, au!!!", by wystrzelić niczym z karabinu serię następujących słów: "Chyba zabiłam kota i złamałam nogę!!! Au, au, au, au, au, au!!!


Jakąś minutę później, zapewne dokończywszy swoją serię zwodów, dryblingu i innych piłkarskich sztuczek [priorytety!], Połówek łaskawie odłożył kontroler od PlayStation i wyszedł na korytarz popatrzeć, kto robi mu konkurencję w umieraniu. Szybko rzucił: "gdzie ona jest?", nie zatrzymując na mnie wzroku dłużej niż dwie sekundy. A kiedy pomiędzy jednym "au" a drugim z goryczą wyrzygałam mu, że bardziej się przejął stanem kota niż moim [ahem, ahem, tak tylko przypominam, że kot ma siedem lub nawet dziewięć żyć, a ja do cholery tylko jedno!!!], stwierdził rzeczowo, że "skoro stoisz, to znaczy, że noga wcale nie jest złamana!" Cóż za kochający mężczyzna!


Nie wiem. Doprawdy nie wiem, kto bardziej złamał mi serce i boleśniej zranił. Ona czy on? Chyba jednak ona, bo to ją przygarnęłam z ulicy do ciepłego i kochającego domu, to jej zapewniłam wszystkie luksusy, o których może marzyć nawet najbardziej wybredny kot. To ją rozpieściłam. I na co mi to było? W najmniej spodziewanej chwili usiłowała targnąć się na moje życie!


W przypływie dobroci myślę sobie, że w zasadzie to powinnam się cieszyć, iż nie rozłożyła się na którymś z górnych schodków. Po gdybym nadepnęła na nią, leżącą u samego szczytu klatki schodowej, sturlałabym się jakieś dziesięć schodów w dół i najpewniej skręciła sobie kark. Albo zatrzymała się w oknie wieńczącym klatkę schodową, dokonując przy tym zgrabnej samodekapitacji i zapewniając sobie pośmiertny angaż w "Śmierci na 1000 sposobów".


A na koniec jeszcze małe ostrzeżenie: jeśli chcesz odwrócić kota ogonem i winą za całe zajście obarczyć mnie: don't! Nadal mam podwyższony poziom kortyzolu i nie ręczę za siebie. Dla własnego bezpieczeństwa traktuj mnie jak ekstremalny przypadek PMS-u. I zaakceptuj moją wersję zdarzeń. Nie kota.



Aha. I jeszcze jedno. Tak, ten ktoś często siedzący ze mną przy stole w czasie spożywania posiłków, to właśnie mój kot. Nie podoba Ci się to? So what! Sue me! Mój cyrk, moje małpy. A moje małpy koty to pełnoprawni domownicy.