czwartek, 28 grudnia 2017

Z serii "Tego się nie wybacza": Zamach na moje życie

Od dobrych paru lat mieszkasz z kimś pod jednym dachem, dzielisz z nim ten sam dom, a nawet jedno łóżko i generalnie wydaje Ci się, że znacie się jak łyse konie, bo zjedliście razem niejedną beczkę soli.


Znasz to uczucie, prawda? Wydaje Ci się, że wiesz o tym kimś wszystko i znasz go jak własną kieszeń. Mnie też się tak wydawało. Aż do dzisiejszego wieczora. A teraz pozwól, że wyszepczę Ci coś do ucha: You know nothing, Jon Snow!


Bo ten ktoś jest w stanie wbić Ci nóż myśliwski w plecy, mimo że jeszcze jakieś pół godziny wcześniej siedzieliście razem przy stole i patrzyliście sobie głęboko w oczy, a po Twojej głowie plątały się wtedy myśli, że to najpiękniejsza para oczu, jaką było dane Ci zobaczyć.


Żeby jeszcze bardziej nie komplikować tej historii, streszczę Ci szybko, jak wyglądał mój PRAWIE ostatni dzień życia, kiedy to otrzymałam zdradziecki cios nożem, który szczęśliwie nie pozbawił mnie życia, ale złamał mi serce na milion kawałków.


Zastanawiasz się, czy w takiej sytuacji można wyczuć pismo nosem? Ja nie wyczułam. Być może dlatego, że węch od zawsze uważałam za najmniej rozwinięty z moich pięciu zmysłów, a może zwyczajnie dlatego, że znakomita większość ludzi nie przeczuwa swoich ostatnich chwil. A nawet jeśli, to mają tendencję do lekceważenia swojego przeczucia.


Tak, wiem. Ty nie masz się czego obawiać. Takie rzeczy przytrafiają się innym, ale nie Tobie. A ja Ci mówię: Strzeż się! Dobrze Ci radzę.


Pamiętasz z lekcji historii takiego gostka jak Juliusz Cezar? On też machnął ręką, kiedy wieszcz mówił mu, by strzegł się idów marcowych. Niedługo później mówił, K O N A J Ą C, - to słowo jest ważne! - do swego "przyjaciela": Et tu, Brute, contra me?! Jeśli nie spotkała Cię w młodości przyjemność pobierania lekcji języka łacińskiego, już tłumaczę: "Serio, Brutusie, serio?!!!


Nie mów, że Cię nie ostrzegałam.


Choć jak tak teraz sobie myślę, to dochodzę do wniosku, że ten dzień od samego ranka był wyjątkowo podejrzany. Bo kiedy o 6:38 zadzwonił budzik, byłam święcie przekonana, że ktoś zrobił mi głupi dowcip. Miałam nieodparte wrażenie, że do snu położyłam się zaledwie dwie godziny wcześniej, nie zaś sześć. Na tyle oszacowałam mój sen.


Egipskie ciemności za oknem nie ułatwiały i tak ciężkiej pobudki.


Sprawy nie polepszył brak mleka w lodówce, przez co nie mogłam zjeść owsianki na śniadanie, choć i tak nie miałam na nią ochoty. Zadowoliłam się więc kęsem makowca, bananem i kubkiem czarnej kawy, którą wypiłam przyklejona do gorącego grzejnika w kuchni, będącego tego ranka moim najukochańszym przyjacielem.


Po tym niezwykle zdrowym śniadaniu mistrzów, które spowodowało, że dzisiejszego dnia przekręcił się w trumnie niejeden dietetyk, wyszłam z domu w mroczną ciemność, by niedługo później stawić się zwarta i gotowa w moim miejscu pracy, czule przeze mnie zwanym Komnatą Tortur.


Tam zaś okazało się, że nie tylko w nocy ktoś regularnie podkrada mi moje drogocenne godziny życia. Ponad dziewięć godzin pracy upłynęło mi nader szybko, przy czym ostatnia zdominowana była przez natarczywą myśl o trzech rzeczach: jedzeniu, jedzeniu i jedzeniu. O dużej ilości jedzenia.


Musisz bowiem wiedzieć, że przed wyjściem z domu szybko zlustrowałam zawartość lodówki pod kątem jadła, które mogłabym zabrać ze sobą na "lunch" do pracy. Jednak szybko jasnym się stało, że do wyboru mam tylko garniec bigosu, garniec sałatki śledziowej albo słoik majonezu. Wtedy mój wzrok padł na stojący na ladzie pojemnik na owoce z cytryną i dwoma bananami, ostatnimi Mohikanami, których Połówek nie zdążył pożreć poprzedniego dnia. I to tymi dwoma malutkimi bananami szybko zadowoliłam się w pracy.


Nie dziw się zatem, że w drodze do domu myślałam tylko o jednym, a wszystko i wszyscy wokół przybierali formę jedzenia.


Po dotarciu do domu nie mogłam jednak liczyć na kolację podaną pod nos, bowiem stała się niewyobrażalna tragedia. Zastałam w nim Połówka z wielkim, opuchniętym i czerwonym nochalem, którego nie powstydziłby się Gerard Depardieu, z równie czerwonymi oczami, z których tryskała Niagara łez. W pierwszej chwili pomyślałam, że ukradli mu PlayStation, jednak myliłam się. Stało się coś gorszego. Połówek zachorował na męski katar, a jak zapewne wiedzą wszystkie kobiety, to dziadostwo jest gorsze niż rzeżączka, dżuma, Ebola i AIDS razem wzięte.


Upewniwszy się, że chory przeżyje bez mojej opieki, przygotowałam długo pożądane jadło, a później zaś udałam się na piętro na szybki prysznic. Natomiast po wyjściu z łazienki chwyciłam jeszcze monstrualne opakowanie miliona chusteczek higienicznych, które kupiliśmy, nie przesadzając, chyba z osiem lat temu, i które to obiecałam przynieść dogorywającemu Połówkowi do naszego dawnego salonu, przekształconego w nagłej potrzebie na hospicjum.


Chusteczki i całą zgrzewkę papieru toaletowego zapakowałam do kosza z brudną bielizną, którą miałam zaraz wyprać, i po ciemku ruszyłam w doskonale mi znanym kierunku klatki schodowej, nie przeczuwając, że najgorsze dopiero nadchodzi i że oto zaraz będę brać czynny udział w zamachu na moje własne życie.


Sprawnie pokonałam 3/4 schodów, po czym nagle moja noga napotkała wyjątkowo miłą i mięciutką nawierzchnię, jakże odmienną od szorstkiej wykładziny podłogowej, którą wyłożone są nasze stopnie na klatce schodowej.


Nie jestem w stanie Ci powiedzieć, co dokładnie działo się w ciągu kilku następnych sekund, bo przebieg takich wypadków rzadko kiedy się pamięta. Wiem za to, że kosz wypadł mi z rąk, ja się z tych ostatnich schodków ześliznęłam i zatrzymałam się na ścianie. Jakby tego było mało, tak mocno walnęłam się w stopę, że zobaczyłam nie tylko słynne gwiazdki, lecz także dodatkowo zorzę polarną. Narobiłam przy tym tyle rabanu, że Połówek będący już jedną nogą w trumnie, zdobył się na bohaterski czyn i ledwie zipiąc, rzekł: "Co zrobiłaś??". Sił wystarczyło mu tylko na dwa pytajniki. Trzeci musiał już pominąć.


Ja również zdobyłam się na bohaterski wyczyn - udało mi się choć na kilkanaście sekund przestać zwijać się z bólu i powtarzać "au, au, au, au, au!!!", by wystrzelić niczym z karabinu serię następujących słów: "Chyba zabiłam kota i złamałam nogę!!! Au, au, au, au, au, au!!!


Jakąś minutę później, zapewne dokończywszy swoją serię zwodów, dryblingu i innych piłkarskich sztuczek [priorytety!], Połówek łaskawie odłożył kontroler od PlayStation i wyszedł na korytarz popatrzeć, kto robi mu konkurencję w umieraniu. Szybko rzucił: "gdzie ona jest?", nie zatrzymując na mnie wzroku dłużej niż dwie sekundy. A kiedy pomiędzy jednym "au" a drugim z goryczą wyrzygałam mu, że bardziej się przejął stanem kota niż moim [ahem, ahem, tak tylko przypominam, że kot ma siedem lub nawet dziewięć żyć, a ja do cholery tylko jedno!!!], stwierdził rzeczowo, że "skoro stoisz, to znaczy, że noga wcale nie jest złamana!" Cóż za kochający mężczyzna!


Nie wiem. Doprawdy nie wiem, kto bardziej złamał mi serce i boleśniej zranił. Ona czy on? Chyba jednak ona, bo to ją przygarnęłam z ulicy do ciepłego i kochającego domu, to jej zapewniłam wszystkie luksusy, o których może marzyć nawet najbardziej wybredny kot. To ją rozpieściłam. I na co mi to było? W najmniej spodziewanej chwili usiłowała targnąć się na moje życie!


W przypływie dobroci myślę sobie, że w zasadzie to powinnam się cieszyć, iż nie rozłożyła się na którymś z górnych schodków. Po gdybym nadepnęła na nią, leżącą u samego szczytu klatki schodowej, sturlałabym się jakieś dziesięć schodów w dół i najpewniej skręciła sobie kark. Albo zatrzymała się w oknie wieńczącym klatkę schodową, dokonując przy tym zgrabnej samodekapitacji i zapewniając sobie pośmiertny angaż w "Śmierci na 1000 sposobów".


A na koniec jeszcze małe ostrzeżenie: jeśli chcesz odwrócić kota ogonem i winą za całe zajście obarczyć mnie: don't! Nadal mam podwyższony poziom kortyzolu i nie ręczę za siebie. Dla własnego bezpieczeństwa traktuj mnie jak ekstremalny przypadek PMS-u. I zaakceptuj moją wersję zdarzeń. Nie kota.



Aha. I jeszcze jedno. Tak, ten ktoś często siedzący ze mną przy stole w czasie spożywania posiłków, to właśnie mój kot. Nie podoba Ci się to? So what! Sue me! Mój cyrk, moje małpy. A moje małpy koty to pełnoprawni domownicy.

28 komentarzy:

  1. hmmm widzę, że wszyscy się boją skomentować. Nie pozwoliłaś się śmiać, nie można współczuć kotu no to co tu napisać :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale tutaj nie ma czego się bać. Jakoś nikt nie chce uwierzyć, że komentowanie nie boli. Na szczęście znalazła się pierwsza odważna :) Pozostaje nadzieja, że za dobrym przykładem pójdą następni czytelnicy.

    I żeby nie było, że zabiłam albo poważnie uszkodziłam kota, wstawiłam Wam nawet zdjęcie z dzisiejszego wieczoru na dowód, że Niedźwiedź żyje i ma się dobrze. I nadal lubi siedzieć przy stole.

    OdpowiedzUsuń
  3. nie widzę kota gdzie go ukryłaś ??

    OdpowiedzUsuń
  4. aaaa dobra jak opublikowałam to się pokazał Rademenes :D czarny jak smoła

    OdpowiedzUsuń
  5. W pierwszej chwili jak zaczęłam czytać, myślałam, że winowajcą okaże się mąż. I już w mojej wyobraźni powstała taka sceneria, jak po latach wspólnego pożycia, mąż okazuje się kosmitą w zielonej skórze...
    Powiem Ci tak - kiedy znów postanowię przygarnąć kota, wezmę białego, if you know what i mean....
    I jeszcze muszę powiedzieć - genialnie to opowiedziałaś! Mistrzostwo!

    OdpowiedzUsuń
  6. myślisz Hexe, że białego po ciemku będzie widać lepiej ?? koty moich teściów mają przymocowane dzwoneczki na obróżkach no ale ... to nie pomaga jak leżą i śpią ... może by tak jakieś odblaski zamocować :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Moja droga!

    Takich rzeczy się nie robi! Prawie się udławiłam truflą. I co teraz?

    Ja wiem, że jesteś taka biedna, poobijana i Połówek nie miał ani odrobiny wyrozumiałości, bo przecież zrobiłaś mu konkurencję, ale muszę Ci coś powiedzieć-dawno tak się nie uśmiałam jak głupia do monitora. Serio.

    Żywię nadzieję, że oboje z kotełem jesteście cali, a jak nie to leżakujecie sobie wszyscy z Połówkiem rodzinnie i pocieszacie nawzajem w swoim utrapieniu.

    By the way, nie martw się kotem. Są gorsze rzeczy-wierz mi. Mnie nieustannie atakują szafy i ściany, a potem zastanawiam się skąd mam tyle siniaków.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ha! Ha! Ha! i jeszcze raz ha! No toś mnie ubawiła tą opowieścią. Jak widzę, blog to była tylko taka wprawka. Wyrabianie stylu i testowanie na czytelnikach? Pięknie opowiedziane, rosnące napięcie, dramatyczny zwrot akcji (no może tego akurat jeszcze nie doszukujmy się) i niespodziewane zakończenie. Czy twe drugie (a może pierwsze) imię to Agatha? Widzę, że zmierzasz w stronę kryminału jak nic. :) :) :) Bo opis Połówka to wątek komediowy jak nic. :D
    A przechodząc do sedna, to rzeczywiście zwierzaki wylegujące się na stopniach to plaga piętrowych domów. Nasze cavaliery także wylegują się na pierwszym stopniu i kiedy człowiek schodzi zaspany ciemnym rankiem, to musi stopą wymacać czy aby można na tym stopniu stanąć. Bo przecież "ja tu leżę" i to ty człowieku masz uważać. Skąd takie podejście? Nie mam pojęcia. Ale poranna kawa w towarzystwie cavaliera siedzącego przy stole na przeciwko nie należy do rzadkości, więc wiem co masz na myśli pisząc o pełnoprawnych domownikach. :)
    Dochodź do siebie i daj znać, jaki będzie nowy http://www twojego bloga.

    SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!!

    OdpowiedzUsuń
  9. Zgadza się - czarna jak smoła, a do tego piekielnie inteligentna. Poznaj nestorkę naszego kociej rodziny. To o niej pisałam Ci kiedyś w mailu [pamiętasz tę białą poduszkę z jej imieniem?]

    OdpowiedzUsuń
  10. Źle patrzysz ;) Pewnie jeszcze nie do końca się wybudziłaś ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Cóż. Jak niegdyś śpiewała Anita Lipnicka: "Wszystko się może zdarzyć". A wiesz, Hexe, że Połówek, ten wariat, wystraszył się kiedyś, że jestem jaszczurem, bo zobaczył u mnie "łuskę"? Długa historia i nie chce mi się jej opowiadać. I choć zdarzyła się kilka lat temu, do dziś mu wypominam tę jego bujną wyobraźnię a zarazem małą wiarę we mnie. Kobiety takich rzeczy nie wybaczają ;)

    Jakkolwiek by to zabrzmiało: cieszę się, że udało mi się wyprowadzić Cię w pole i zrzucić podejrzenia na Połówka ;)

    Nie będę protestować, białe też fajne, ale pamiętaj, że... w nocy wszystkie koty są czarne ;)

    OdpowiedzUsuń
  12. Dzwonki przy obroży to jeden z najgłupszych pomysłów ever. Najlepsza droga do uszkodzenia kotu słuchu i problemów behawioralnych. Biorąc pod uwagę fakt, że koty rejestrują ultradźwięki, a ludzie częstotliwości jedynie do 20 kHz, wiesz, jaka to musi być tortura dla kota? Mam chociaż nadzieję, że zdejmują im te obroże w domu... Przyznam tu otwarcie, że w przeszłości regularnie odpinałam obcym kotom dzwonki ze szyi i zostawiałam jedynie namiary na właściciela. Na szczęście już nie muszę tego robić, bo koty na naszym nowym osiedlu mają bardziej odpowiedzialnych właścicieli.

    Kamizelka odblaskowa zdecydowanie lepiej by się sprawdziła, choć w tym moim konkretnym przypadku i tak by nie pomogła, bo ja nie patrzyłam pod nogi i działałam na autopilocie.

    OdpowiedzUsuń
  13. Ups, a to pokaźna trufla była! Wnioskuję jednak, że wszystko dobrze się skończyło, skoro byłaś w stanie wystukać komentarz. Cieszę się, że nastąpił happy end, bo do końca życia miałabym Cię na sumieniu.
    Wiesz, po całym zajściu Połówek wymądrzał się i radził mi, bym następnym razem włączała światło na klatce schodowej [thank you, Captain Obvious!]. Ja pójdę za jego przykładem i poradzę Ci, byś następnym razem trzymała rączki z dala od jedzenia. Dasz radę?

    A wiesz, co w tym wszystkim jest najgorsze? To, że po męskim katarze Połówka zostało już tylko wspomnienie w postaci niezużytego opakowania chusteczek higienicznych, a ja muszę teraz przez najbliższe kilka tygodni użerać się z obolałym paluchem u prawej stopy i czarnym paznokciem, który wygląda tak, jakby mi ktoś upuścił na niego co najmniej kowadło. Taka mi to sprawiedliwość... Oczywiście nie mogłam liczyć na solidarność jajników u Temidy.... Doceniam jednak Twoje dobre myśli i życzenia :)

    Szafie i ścianie można oddać, a kotu nie :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Zielaku, ładnie to tak się śmiać z cudzego nieszczęścia? ;) Wiesz, jak mnie boli palec u stopy? Tak to jest, kiedy człowiek decyduje się ratować życie kota a nie swoje. Że nie można liczyć na nagrodę za ten miłosierny czyn, to już nawet nie wspominam. Nie sądziłam jednak, że nie zapracuję sobie nawet na odrobinę współczucia. I Ty, Brutusie, przeciwko mnie? ;)

    Mówisz, że Twoje włochate stworzenia też wylegują się na schodach? Zatem doskonale wiesz, jakie ryzyko to niesie. U mnie jest o tyle gorzej, że Wyższa Forma Inteligencji rzadko kiedy rozciąga się na dolnych schodach. Bo tuż obok nich jest okno, a parapet jest zdecydowanie lepszym punktem obserwacyjnym niż schodek. Ona uwielbia obserwować świat i to, co dzieje się na osiedlu [taka kocia wersja wścibskiej, wiejskiej baby spędzającej 3/4 swojego życia w oknie]. Najbardziej upodobała sobie stopnie od połowy klatki schodowej wzwyż. To duży i ciężki kot jest, a schody dość wąskie, więc kiedy się na nich rozłoży, to nie przesadzając, zajmuje prawie całą powierzchnię. Idąc z tym praniem czułam się jak najbardziej bezpiecznie, bo dotychczas było tak, że ona, słysząc nasze kroki, zawsze usuwała się na czas ze schodów.

    Co prawda nie Agatha, ale ciepło, ciepło, bardzo ciepło! Swego czasu bardzo lubiłam zaczytywać się w jej kryminałach. Z tego, co kojarzę, przeczytałam ponad 60 z 80. Chętnie nadrobiłabym zaległości i zapoznała się z resztą jej twórczości, ale po tych wszystkich latach, już nie pamiętam wszystkich przeczytanych tytułów.

    Mój kot nigdy nie pomaga przy zastawianiu stołu, za to zawsze pierwszy do niego siada na miejscu honorowym!

    Dziękuję i wzajemnie! :)

    OdpowiedzUsuń
  15. ooo ciekawe nigdy o tym nie słyszałam. Ale i nie interesowałam się bo nigdy nikomu nie przypinałam dzwonków. Ciekawe co na to moja teściowa. Wyślę jej Twój komentarz :D

    OdpowiedzUsuń
  16. Kurcze, to u Was już tak źle, że papier toaletowy i chusteczki pierzesz!?

    Kot jest cudny. Też kiedyś takiego miałem.Tyle razy mi przebiegł drogę,że chyba się na całe życie uodporniłem. O Tobie tego powiedzieć najwyraźniej nie można. Choć nie tyle drogę Ci przebiegł, co na niej leżał.

    A Połówek to nie powinien za piłką latać, gdy jest chory...

    OdpowiedzUsuń
  17. Z uwagi na dobro kotów Basi mam nadzieję, że zrobiła im to przez nieświadomość a nie wyrachowanie ["bo tak fajnie wyglądają z tymi dzwoneczkami..."] i że się w porę nawróci. Poza tym zawsze możesz ją nastraszyć. Jeśli znów "zaginie" im kot z dzwoneczkiem, to przez to małe hałasujące dziadostwo spadną kotu szanse na przeżycie, jako że jego potencjalne ofiary będą go słyszeć z daleka. Może to pomoże :)

    OdpowiedzUsuń
  18. Hahaha, a żebyś wiedział :) Połówek niedługo najprawdopodobniej zasili rzesze bezrobotnych, zatem już teraz wdrożyłam w życie plan oszczędnościowy. Wyjdzie nam i planecie na plus :)

    Piękna jest, to prawda. I nie mówię tego tylko dlatego, że jest moja. Obiektywnie oceniając, stwierdzam, że nie każdy kot jest ładny, ale ona jest śliczna. Ma ogromne oczyska [choć tego akurat na fotce nie widać, bo jest kiepskiej jakości, a kot ma wzrok skierowany w dół], które zawsze przykuwają uwagę innych osób, i sympatyczny pyszczek. A do tego jest niesamowicie mądra. To zdecydowanie najinteligentniejszy kot, jakiego kiedykolwiek miałam. Zresztą już sam fakt, że jest Irlandką, a doskonale rozumie język polski, mówi sam za siebie ;)

    Nie wiem, jak ktoś może wierzyć, że czarne koty przynoszą pecha. Mnie ona zdecydowanie przyniosła szczęście i nadal to robi od ponad czterech lat. Przez te wszystkie lata nie udało mi się uodpornić na jej triki. Ona doskonale wie, że jedna z jej pozycji do leżenia strasznie mnie bawi i często to celowo wykorzystuje :) Ale tyle o kocie, bo ja tak długo mogę...

    No ja nie wiem, nie wiem... Wyobraź sobie, że Połówek tyle za tą piłką ganiał, że wypocił całe zło. Nawet wtedy, kiedy ledwo na oczy widział, grał do upadłego. Może to przypadek, a może w tym szaleństwie naprawdę jest metoda? Chyba powinnam spróbować, bo teraz ja mam gile do pasa i łzawiące oczy...

    OdpowiedzUsuń
  19. Jak na kogoś, kto nadepnął czarnego kota i o mało nie skręcił karku na schodach, nie jesteś dobrym ambasadorem akcji CzarneKotyPechaNiePrzynoszą :)

    PS. Słyszałem, że wywieszanie na sznurku torebek herbaty po zaparzeniu, to też dobry patent...

    OdpowiedzUsuń
  20. właśnie ona przypięła te dzwonki, żeby umieć ich zlokalizować w wielkim ogrodzie. Raczej to jest po to żeby łatwiej ich było znaleźć :) no i chyba jednemu właśnie po to żeby jej nie przynosił trupów ptaków i innej zwierzyny do domu :)

    OdpowiedzUsuń
  21. Wiem, że niektórzy tak to tłumaczą, ale mimo wszystko te argumenty do mnie nie trafiają. Zastanawia mnie jedno: czy sama chciałaby mieć cały czas dzwonek przyczepiony do szyi i dzwonić nim niczym krowa alpejska? ;)

    U mnie na szczęście sezon łowiecki już się skończył. Najgorzej było latem.

    OdpowiedzUsuń
  22. Nie wiem, co się dzieje, ale zaczynam poważnie obawiać się o swoje życie, bowiem w przeciągu niecałego tygodnia dwukrotnie o mało co się nie zabiłam, a przecież doskonale wiemy, że do trzech razy sztuka... ;) Dziś niewiele brakowało, by mój pierwszy tegoroczny prysznic okazał się tym ostatnim. Chyba za dużo wczoraj wypiłam i mój błędnik nie do końca doszedł do siebie ;)

    PS. Uwielbiam Twoje poczucie humoru!

    OdpowiedzUsuń
  23. Pilnuj się. Drugi raz trufla może nie przejść;] Rączki z dala od jedzenia? Nigdy w życiu;]

    Mam nadzieję, że już po bólu i nie pamiętasz zamachu na swoje życie.

    Ja tak trochę zboczę z tematu-gdzie jest post o eksmisji? No i czy udało Ci się przenieść?

    Nie wiem czy nie da się oddać. Ja kiedyś ugryzłam mojego psa;]

    OdpowiedzUsuń
  24. Kto by pomyślał, że mogłaś stracić życie przez takie miłe stworzenie. Tygrys, lew, lampart, ale kot? Zaczęło się groźnie, więc już myślałam o potężnym zwierzu, a nie o słodkim czarnulku. Ja to już dawno wiem, że życie sprawiedliwe nie jest.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  25. Hej. Masz nowego bloga już? Bo wklejam linki...
    Ja miałam czarnego kocura, ale jestem urodzona w piątek 13-go, więc przejść pod drabiną się nie boję ;-)))

    OdpowiedzUsuń
  26. Taito,

    Ciesze sie ze zyjesz i ze kot caly. Uff!!!
    Dokad sie przenosisz 31 stycznia gdy nasze blogi przestana istniec? Nie znikaj prosze. Ja przeprowadzilam sie dzisiaj na imagik007.wordpress.com. Smutno mi ze onet ot tak likwiduje nasza tworczosc ponad 10-letnia. Wszak to kawal zycia!
    Sciskam Cie i czekam na Twoj nowy adres.

    imagik (teraz juz imagik007) czyli agent imaginacji

    OdpowiedzUsuń
  27. Droga nasza Taito...
    Ty weź się kobieto pospiesz z informacją o nowym adresie bloga, bo przecież nie będziesz informować każdego z osobna mailowo i telefonicznie. A jeśli poczekasz do trzydziestego, to może się okazać, że nie wszyscy zdążą zapoznać się z wpisem. No, weź! A co z Twarzo Książką i ewentualną grupą znajomych?

    OdpowiedzUsuń
  28. Obecna!!! Sokole Oko ;)

    OdpowiedzUsuń