niedziela, 18 sierpnia 2019

Trzynaście lat minęło jak jeden dzień


Za nami ponad połowa sierpnia (kiedy to zleciało?!). Dobiegł końca lipiec - miesiąc, na który przypadła trzynasta rocznica mojego pobytu na wyspie, co z kolei natchnęło mnie do rachunku sumienia i wielu przemyśleń okolicznościowych. 
Przez te kilkanaście lat zmieniło się tak wiele, ale jednocześnie tak mało. 

Przede wszystkim ja też się trochę zmieniłam - przeszłam nie tylko metamorfozę zewnętrzną, ale także wewnętrzną, co mnie najbardziej cieszy. Myślę, że spokojnie mogę powiedzieć, że wraz z przybywającymi mi latami i zmarszczkami przybyło mi także mądrości życiowej. 

To, co kiedyś brałam za pewnik i nie do końca doceniałam, dziś niemal traktuję z namaszczeniem. Nie mogę powiedzieć, bym miała niegdyś poczucie nieśmiertelności, ale młody wiek sprawiał, że nie czułam na swoich plecach oddechu śmierci. Wiedziałam, że istnieje, że codziennie kręci się gdzieś po świecie, ale nie zaprzątałam sobie zbytnio głowy tą świadomością. Miałam bowiem to szczęście, że śmierć nie nawiedzała mojej rodziny, i niejako czułam, że mamy u niej fory. 

Jasne, ludzie umierali i nadal umierają: młodzi, starzy, zdrowi i chorzy. Nagle i powoli. Z zaskoczenia i bez niego. To wszystko działo się jednak daleko ode mnie, niemal w równoległym świecie. Nie w moim świecie. 
Gdzieś tak ze dwa, może trzy lata temu dopatrzyłam się u siebie siwego włosa, który wprawił mnie w niemałą konsternację. Ale jak to?! To już?! Przecież nie jestem stara, starsi ludzie mają włosy przyprószone siwizną, ale nie młodzi! Nie ja! To banalne odkrycie wywarło na mnie większy wpływ niż powinno. Było takim złośliwym chichotem śmierci, niezbyt dyplomatycznym przypomnieniem mi, że nic nie trwa wiecznie, i pomimo tego, że czuję się niczym dwudziestokilkulatka, czas nie stoi w miejscu. I dla mnie też nie zrobi wyjątku.
Jakoś w tym samym czasie zaczęłam to moje życie bardziej doceniać. Być wdzięczna za każdy dzień, za wszystko, co mam, cieszyć się z małych i prostych przyjemności - świeżej i pachnącej pościeli, weekendowych wspólnych i powolnych śniadań, bukietu ciętych kwiatów we flakonie, dobrej książki, powrotu kotów do domu, wieczorowych powrotów Połówka po pracy... 
Trochę też ujarzmiłam swoją krnąbrną naturę. Już nie obrażam się na amen, nie rozstaję w gniewie, nie żywię w sobie urazy - staram się wręcz unikać tego jak ognia. Z pobudek czysto egoistycznych [nie chcę mieć ewentualnych wyrzutów sumienia, że nasza ostatnie spotkanie skończyło się w niemiły sposób], ale czy to ważne, co mną kieruje, jeśli prowadzi mnie to w dobrym kierunku? 

Nigdy nie byłam tą, którą kłóci się z południowym temperamentem, rzuca talerzami o ścianę, grozi samobójstwem, okropną zemstą i sam jeden Bóg wie czym jeszcze. Kiedy było mi jednak źle, lubiłam zamykać się na innych niczym ostryga, milczeć niczym zaklęty głaz, lub jak zranione zwierzątko uciekać w samotność i tam, z dala od ludzi, leczyć swoje rany. 
Oczywiście, gdybym miała taką moc sprawczą, inaczej zaprojektowałabym swoje życie. Gdyby tylko było ono plastyczną masą, pewne jego części bym przykróciła, inne wydłużyła, by jak najdłużej się nimi cieszyć. Niektóre być może w ogóle poleciałyby do kosza, bo nie jestem jedną z tych osób, które to uważają, że nic nie zmieniłyby w swoim życiu, bo wszystko, co przeżyły, zaprowadziło je do tego punktu, w którym są tu i teraz. Nie wszystko, co nas w życiu spotyka, warte jest miejsca w naszej pamięci. Nie pozwalamy przecież chwastom na panoszenie się w naszym ogródku, prawda? 
Jak dobrze, że czasami decyduje za nas los. Nigdy nie marzyłam o Irlandii. W ogóle ten kraj bardzo mało miejsca zajmował w mojej głowie. Zawsze wiedziałam, że moja rodzinna wioska nie jest moim miejscem do życia, ale nigdy nawet nie przyszło mi na myśl, że gdzieś tam daleko na zachód leży wyspa szczęścia - mojego szczęścia - a zwą ją poetycko Szmaragdową Wyspą. 
Przyjechałam tu z nim i dla niego. Niejako jako wyraz buntu nad losem biednych - młodych i wykształconych - Polaków, którzy po zakończeniu dobrego kierunku studiów często mogą jedynie liczyć na jakieś śmieszne staże za śmieszne pieniądze.  Gdzie nikt cię nawet nie traktuje z szacunkiem, a pracodawca czuje się panem życia i śmierci. Bo może. Bo tak. 
Irlandia okazała się dla mnie przemiłym zaskoczeniem. Jakże odmiennym od tego, co słyszałam od moich rodaków na temat jej wrednych mieszkańców. Polakowi nikt nie dogodzi, jak mogłam przecież o tym zapomnieć? A może tu chodziło o to, że Polak po przyjeździe na obcą ziemię nie mógł przeżyć faktu, że można żyć inaczej - bez zawiści, bo "somsiad" ma lepiej, bez ponurych gęb, bez piekiełka, które sami sobie zgotowaliśmy w kraju nad Wisłą? 
Można tak żyć, a nawet się powinno. 

Po tych trzynastu latach wśród szczęśliwych i pogodnych ludzi stwierdzam, że my, Polacy, jesteśmy strasznie smutnym narodem. I nawet na dobro nie zawsze potrafimy odpowiedzieć dobrem, że niepotrzebnie czasem zamykamy się na dobre zmiany, co widać chociażby po postawie niektórych rodaków  na wyspie: ile to razy słyszałam głupie komentarze na temat sympatycznego zwyczaju Irlandczyków polegającym na pozdrawianiu obcych osób. Naprawdę tak ciężko podarować innym uśmiech - coś, za co nawet nie trzeba płacić i co jest totalnie darmowe. Tak ciężko odpowiedzieć na "dzień dobry!" nieznanej nam osoby? Naprawdę trzeba od razu zastanawiać się, co z tą osobą jest nie tak? 
Jest coś, czego tu nienawidzę. Dodać jednak muszę, że jest to zjawisko, które występuje na całym świecie i Irlandia w żadnej mierze nie ma na nie monopolu. Co nie zmienia faktu, że nieustannie kiereszuje mi ono psychikę i sprawia, że z każdym kolejnym przypadkiem utwierdzam się w przekonaniu, że postawa mizantropiczna jest jedyną słuszną wobec całej reszty ludzkości. Notoryczne gwałcenie praw zwierząt - jak to mnie wkurwia! 

Rzygam już, autentycznie już rzygam ludzką głupotą, bezmyślnością i okrucieństwem wobec zwierząt. Już nie mogę słuchać o kolejnym kocim miocie wyrzuconym na autostradę, utopionym w gnojownicy, rzece, o kolejnych porwanych psach, o psach porzuconych, o umierających z głodu koniach, o wypatroszonych koniach i owcach,  o zaniedbanych kucykach, o osłach zjadanych żywcem przez larwy, o psich i kogucich walkach, o kociętach, królikach i zającach służących jako żywa przynęta dla chartów i ich bezmózgich, wykolejonych, skurwysyńskich właścicieli. W moim idealnym, wyimaginowanym świecie dla takich bydlaków byłaby kara śmierci. W tym prawdziwym jest jedynie przyzwolenie. 
I to im chciałabym powiedzieć, cytując pewnego genialnego naukowca, którego bardzo doceniam, że "mapa genetyczna psa różni się od mapy genetycznej człowieka w bardzo niewielkim stopniu. Po prostu pewnej grupie ssaków dwunożnych znanych jako ludzie udało się załapać na trochę więcej mutacji. U Darwina też, na jego słynnym drzewie, gałąź, na której siedzą psy, jest niewiele poniżej tej, na której z taką pychą rozłożyli się obozem ludzie". 
Chciałam zakończyć ten wpis delikatną parafrazą słów tego samego mądrego człowieka, bo kto napisałby to lepiej, jeśli właśnie nie on? "Gdyby świat wybrał inny scenariusz rozwoju, dając np. wszystkim tę samą liczbę mutacji i gdyby także zwierzęta mogły mówić, to i tak nigdy nie zniżyłyby się do tego, aby odezwać się do ludzi", ale sama do końca nie jestem pewna, czy to prawda. Mam bowiem nieodparte wrażenie, że zwierzęta mają w sobie więcej człowieczeństwa niż sami ludzie.