poniedziałek, 20 stycznia 2020

Cabbage head


Powiadają, że mądrość przychodzi z wiekiem, rzadziej jednak dodają, że tym wiekiem jest najczęściej to od trumny. Albo, że czasami wiek po prostu przychodzi sam.
Ja jestem tego podręcznikowym przykładem. Dlatego nie będę mieć Ci za złe, jeśli czytając ten wpis, pomyślisz sobie: "taka stara, a taka głupia!". Będzie nas dwoje.
Daleko mi do kulinarnej fantazji Pana Kleksa, ale skłamałabym wierutnie, gdybym powiedziała, że nie lubię eksperymentować w kuchni - jestem w końcu naczelną orędowniczką hasła spice up your life. Tak w kuchni jak i poza nią.
Dlatego też, kiedy w lidlowej gazetce promocyjnej natrafiłam na przepis na wege burgery autorstwa irlandzkiej blogerki kulinarnej, Caitríony Redmond, poświęciłam tej stronie znacznie większą uwagę niż jakiejkolwiek innej.
Hmm, krótka lista składników, co wprost uwielbiam, apetyczna fotka burgerów - grzechem byłoby nie przetestować! Tym bardziej, że mam praktycznie wszystkie składniki. Potrzebuję tylko dokupić pęczek szczypiorku, bułki, puszkę cieciorki i czerwonej fasolki. Et voilà! Oczami wyobraźni już widziałam aromatyczne i zdrowe burgery wjeżdżające na stół przy akompaniamencie kiszek wygrywających marsza. I to bynajmniej nie tego pogrzebowego Chopina, lecz powitalnego i skocznego w stylu Mendelsona.
Dokupienie brakujących składników miało być zadaniem tak prostym do wykonania jak odebranie lizaka przedszkolakowi. Tak się bowiem złożyło, że miałam dziś dzień wolny od pracy, aby załatwić dentystę (gdyby tutaj przyszło Ci do głowy, że jestem płatną morderczynią, to od razu chciałabym sprostować, że nie o takie "załatwienie" mi chodzi) i kilka mniej istotnych spraw w centrum, a tam właśnie znajduje się jeden z dwóch sklepów Dunnes Stores, do którego lubię czasem wpaść.
Moje miasto dalekie jest od bycia molochem, ale dotarcie do dentysty od miejsca mojego zamieszkania to co najmniej godzina drogi, na którą nie miałam ani czasu (bo znów przeholowałam z wylegiwaniem się w cieplutkim łóżku...), ani chęci (choć poranek był przepiękny, mimo że mroźny). Jadę więc taksówką z mojej ulubionej firmy i od razu uprzedzam przemiłego kierowcę, kibica Liverpoolu, z którym świetnie mi się rozmawia, że najprawdopodobniej za jakąś godzinę znów będę potrzebować podwózki.  
Okazało się, że potrzebowałam jej znacznie szybciej, niż myślałam, bo po niecałych trzydziestu minutach już byłam wolna, drugie tyle jednak straciłam, czekając na taksówkę, która miała przyjechać za 10 minut. Dyspozytor zapomniał bowiem dodać, że to miały być irlandzkie minuty, czyli dowolna wielokrotność tych dziesięciu wspomnianych. Straciłam też wiarę w to, że ktokolwiek po mnie przyjedzie, więc zadzwoniłam raz jeszcze, by się delikatnie przypomnieć i usłyszałam, że "już, już, za dwie minutki będzie kierowca". Ale i to mnie jakoś nie przekonało, bowiem nie dalej niż parę dni temu zaśmiewałam się z szefem z Colina, pewnego irlandzkiego specjalisty, do którego boss wydzwaniał dwukrotnie, chcąc skorzystać z jego usług, i za każdym razem słyszał to samo bezczelne kłamstwo: "że już, już, on już jedzie i jest za rogiem!". Czy muszę dodawać, że - the feckin muppet, jak uroczo ochrzcił go mój szef -  do dziś nie wyjechał zza tego winkla?
Tym razem jednak dyspozytor nie minął się z prawdą, bo taksówkarz faktycznie po chwili przyjechał, a jakby tego było mało, okazał się nim być nikt inny tylko kibic Liverpoolu we własnej osobie, miałam więc podwójny powód do radości. I tym razem poinformowałam go na odchodne, że jeszcze z nim nie skończyłam i że za jakiś czas znów mogę potrzebować taxi, choć nie wiązałam wielkich nadziei na to, że znów się spotkamy.
Po wizycie w bibliotece i na poczcie przyszedł czas na ostatni punkt programu - wspomniany Dunnes Stores, do którego wmaszerowałam pewnym krokiem, nie zawracając sobie głowy ani wózkiem, ani nawet koszykiem, bo w końcu przyszłam tu tylko po dwie puszki, bułki i szczypiorek.
Dziesięć minut później z moich rąk zaczęły wypadać kolejne produkty. Te przewidziane jak szczypiorek i bułki, jak również te nadprogramowe: sałata lodowa, dwa opakowania tagliatelle, jedno boczku, opakowanie coleslawa, kilogramowy worek marchewek i kolejny kilogram młodych ziemniaczków...
Nagle oczywistym się dla mnie stało, że tyle rzeczy nie zmieściłby w swoich objęciach nawet Pudzian, więc czas spojrzeć prawdzie w oczy: potrzebuję koszyka! Idę zatem po niego, potem dorzucam do niego brakujące puszki i już mogę wracać do domu - taki był mój genialny plan.
Pech chciał, że puszki z roślinami strączkowymi znajdowały się tuż koło działu z wypiekami. A tam z kolei dostrzegłam apetyczne, krąglutkie scones, które nagle zapragnęłam zjeść do kawy po powrocie do domu, jako że nic jeszcze nie jadłam, w obawie, że nawet po umyciu zębów będę później straszyć dentystę ukrytymi w nich resztkami.
Uległam więc pokusie, dorzuciłam mój przysmak do koszyka razem z przepięknymi czerwonymi tulipanami, bo nagle poczułam wiosnę w sercu, i poszłam do kasy zapłacić, gdzie przy okazji z trudem upchałam moje zdobycze do jedynej torby na zakupy, jaką miałam zabunkrowaną w torebce, resztę zaś upchnęłam w tej ostatniej.
I to był ten moment, w którym uświadomiłam sobie, że jestem obładowana jak wielbłąd, co oznacza, że mogę zapomnieć o powrotnym spacerze do domu, bo zanim do niego dotrę, moje ręce będą już sięgać do ziemi niczym orangutanowi.
Zadzwoniłam więc po taksówkę, licząc, że faktycznie przyjedzie za 10 minut i ustawiłam się koło zajezdni tuż obok innej kobieciny, niewiele mniej obładowanej ode mnie.
Taksówka podjechała szybciej niż myślałam, ale szósty zmysł mi podpowiadał, że nie jest moją. I nie była, choć kierowca - z litości albo chęci zysku - chciał mnie przygarnąć pod swój dach, grzecznie jednak odmówiłam, argumentując, że moja pewnie już jest w drodze i po prostu na nią zaczekam. Poddał się zatem i z pożegnalnym "good girl!" na ustach odjechał w siną dal.
Parę minut później zaś nie mogłam powstrzymać śmiechu, kiedy pod sklep podjechał kibic Liverpoolu, z daleka szczerząc się na mój widok, bo to już trzeci raz, kiedy na siebie natrafiamy, czego nie omieszkałam oczywiście skomentować: "heeey, are you following me or what?!". Tym razem jednak zapewniłam go, że to już ostatni raz tego dnia, bo moja misja na mieście właśnie dobiegła końca. Pożałowałam jednocześnie, że to koniec naszych "wycieczek", bo był przesympatycznym rozmówcą - tym rodzajem człowieka, z którym masz świetny kontakt już od pierwszych sekund spotkania. Z pewnością wiesz, jak to jest.
W domu zaś rozpakowuję torbę z zakupami i wyciągam sitko z szafki, bo chcę odcedzić cieciorkę i fasolkę, abym później w czasie robienia burgerów miała już to za sobą. Mam tylko jeden problem. Nigdzie nie mogę ich znaleźć. Wywracam zawartość torebki, ale na nic się to zdaje, bo nadal nie mam ani cieciorki, ani fasoli.
Powiedz, proszę, że Tobie też się zdarzają takie wpadki.
Powiadają, że "gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść". A ja Ci mówię, że czasami wystarczy tylko jedna niekompetentna.