niedziela, 16 lutego 2020

Nie tacy znowu dżentelmeni

Korzystając z okazji, że akurat przebywałam w centrum miasta, gdzie miałam do załatwienia kilka spraw, postanowiłam nawiedzić mój miejscowy multipleks, mimo że po seansie "Jokera" nic nie wskazywało na to, że niedługo ponownie tam zawitam. W międzyczasie jednak na szeroki ekran weszli "Dżentelmeni" Guya Ritchiego i kazali mi zweryfikować swoje postanowienia. 
Niesamowicie niemrawo zabierałam się za realizację tego pomysłu, i przysłowiowa sójka wybierająca się za morze wydawać by się mogła mistrzynią organizacji w porównaniu ze mną.  
Szczęście chyba jednak do końca mnie nie opuściło, bo wszystko wskazywało na to, że udało mi się załapać na seans rzutem na taśmę. Kiedy bowiem na kilkanaście minut przed projekcją tego filmu zajrzałam do kina, z konsternacją stwierdziłam, że nie widzę na wyświetlaczu interesującego mnie tytułu, a widzieć powinnam, bo dzień wcześniej robiłam rekonesans w sieci i w repertuarze jak byk widniał tytuł "The Gentlemen". 
Przyparłam więc do muru chłopczyka za ladą, mówiąc że przyszłam tu dla "Dżentelmenów", a tymczasem... ich nie ma. Z przepraszającym uśmiechem rzucił hasło "mały ekran" i zawstydzony spuścił wzrok, jakby właśnie wyznał dyrektorowi, że podglądał koleżanki w szatni przez własnoręcznie wyżłobioną dziurę w ścianie. 
"Mały mi nie przeszkadza!" - zapewniłam z ulgą, zadowolona, że w ogóle coś z mojego pomysłu wyszło, i poprosiłam o bilet na zaczynający się niedługo seans, po czym lżejsza o 10€ udałam się w kierunku wyznaczonej sali, złorzecząc pod nosem, kiedy dotarła do niego odurzająca mieszanka popcornu i czegoś równie "aromatycznego". 
Najgorsze czekało jednak na mnie w samej sali kinowej. 
"O Jezu, jakie maleństwo!" - wyrwało mi się, kiedy otworzyłam drzwi i weszłam do sali dla krasnoludków, przerywając tym samym ucztę parce, która przez najbliższe pół godziny z imponującą gorliwością pochłaniała kolejne wiktuały. 
Sala nie liczyła nawet trzydziestu siedzeń. Jej gabaryty szybko jednak odeszły na drugi plan, bo atmosfera w niej panująca była tak gęsta, że w powietrzu z powodzeniem można by było powiesić siekierę, a nawet kilof i ciesielski topór. To wszystko sprawiło, że szybko zrobiłam się senna - było mi zdecydowanie za gorąco, a nie miałam już z czego się rozebrać, by nie zahaczyć o wykroczenie przeciwko obyczajności publicznej. Tak więc przez dobre kilkadziesiąt minut walczyłam ze sobą, by nie zasnąć, w czym nie pomagała wolno rozkręcająca się akcja filmu. 
A o co właściwie chodzi w filmie? Tutaj pozwolę sobie przytoczyć trafny opis z filmwebu:
"Londyński półświatek obiega plotka, że Mickey Pearson (Matthew McConaughey), Amerykanin, który zbudował tu narkotykowe imperium, chce się wycofać z rynku. Może nie służy mu klimat albo obawia się brexitu. Grunt, że rodowici brytyjscy bandyci węszą okazję do przejęcia jego biznesu. Sypią się oferty, groźby, pochlebstwa. Niektórzy próbują szantażu albo przekupstwa. Pearson jednak najwyraźniej nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji. By mu w tym pomóc, niektórzy bardziej niecierpliwi sięgają po broń. A pewien cwany i dowcipny dziennikarz (Hugh Grant) szykuje przekręt, który może zmienić reguły gry. Pearson okazuje się jednak mistrzem gangsterskiej wolnej amerykanki. Zaczyna się bardzo kosztowna wojna. Ale dżentelmeni przecież nie rozmawiają o pieniądzach."
Jak wskazuje tytuł filmu, pierwsze skrzypce odgrywają w nim panowie. Kobiety zaś są tu niewiele znaczącym tłem. Choć Ritchie raczej nie zalicza się do politycznie poprawnej brygady, to mimo wszystko nie dopatrywałabym się tutaj męskiego szowinizmu i mizoginistycznej postawy. 
Symboliczna obecność kobiet mogłaby nawet całkowicie ujść uwadze widza, gdyby nie charyzmatyczna i ponętna Rosalind, żona naszego barona narkotykowego. Swoimi szpilami od Louboutina skutecznie przykuwa wzrok, a raz pozyskawszy uwagę, dobitnie udowadnia, że kobieta może wyglądać bardziej pociągająco w garniturze zakrywającym ją od stóp do głów niż w mocno roznegliżowanej wersji, która niewiele pozostawia wyobraźni. Ale Rosalind to nie tylko ładna buźka i zgrabne ciało, to przede wszystkim posiadaczka jaj w rozmiarze XXL, których nie powstydziłby się sam King Kong. 
Wstydzić się nie ma czego także sam reżyser. Ci, którzy - tak jak ja - zapałali do Ritchiego sympatią po jego wcześniejszych filmach akcji ("Snatch", "Revolver", "RocknRolla"...), zobaczą w "Dżentelmenach" młodszego brata tego pierwszego (choć złośliwi powiedzieliby, że "odgrzewany kotlet") i wszystko to, co wchodzi w znak firmowy Guya. Ritchie powraca bowiem tym filmem do swoich korzeni i robi to, co wychodzi mu naprawdę dobrze, czyli bawi się dobrze mu znaną i oswojoną konwencją. 
Mamy tutaj zatem cięte dialogi, nietuzinkową fabułę, trochę scen przemocy i zaskakujące zwroty akcji. Jak to u Ritchiego. Jest też fajny i jajcarski humor, choć może nie zawsze najwyższych lotów. To oczywiście wybitnie indywidualna sprawa - mój głośny rechot kilkukrotnie wypełniał salę kinową, podczas gdy moi "sąsiedzi" śmiali się zdecydowanie rzadziej. A w zasadzie to ona się śmiała, on nie. Tak się jednak składa, że mnie - osobie niepoprawnej politycznie, a będącej przy tym miłośniczką Guya Ritchiego, brytyjskiego humoru, Davida Walliamsa, Matta Lucasa i takich produkcji jak "Father Ted", "Little  Britain" i "The IT Crowd" - przypadł on do gustu.  
Do gustu również wyjątkowo przypadła mi męska obsada, mimo że jeszcze jakieś dziesięć lat temu twierdziłabym, że Matthew McConaughey i Colin Farrell nie nadają się do niczego innego poza durnymi komediami romantycznymi i obydwaj stanowią ten sam typ lowelasa, którego nie lubię. Ten pierwszy "kupił" mnie w genialnym "True Detective", a także w "Dallas Buyers Club", ten drugi zaś w klimatycznym, nieco bajkowym i oderwanym od rzeczywistości "Ondine", a także w "In Bruges", no i oczywiście wyżej wspomnianym "True Detective". Z biegiem czasu przestałam patrzeć na niego przez pryzmat skandalisty, bo odsuwając wszystkie animozje na bok, prawda przedstawia się następująco: Farrell to nie tylko niesforny Irlandczyk o rozbrajającym spojrzeniu uroczego szczeniaczka, to nade wszystko aktor z solidnym warsztatem, co znów udowodnił swoją fikuśną i dowcipną rolą trenera w "Dżentelmenach". 
Jim Sheridan, kolejny z moich ulubionych reżyserów, stwierdził kiedyś, że ludzie w Irlandii podziwiają Daniela Day-Lewisa, szanują Liama Neesona, ale to właśnie Colina wszyscy skrycie kochają, bo jest najbardziej ludzki i - tak jak oni - potrafi koncertowo schrzanić różne rzeczy. A przy tym ma tonę talentu, uroku osobistego i charyzmy. Z biegiem czasu zaczęłam rozumieć, co Sheridan miał na myśli. 
Choć uwielbiam cockney - to jeden z najseksowniejszych akcentów ever, który w dodatku idealnie wpisuje się w gangsterski gatunek, bo automatycznie sprawia, że każdy posługujący się nim cienki Bolek brzmi jak prawdziwy badass - i wdzięczna jestem Ritchiemu, że na niego postawił, to jednak fajnie było też usłyszeć teksański akcent Matthew i swojską "gwarę" Colina. 
Hugh Grant jest tu niemal nierozpoznawalny (pod względem wyglądu i maniery mówienia) i jakże sympatycznie odmienny od całego naręcza swoich byłych ról. Very refreshing. 
Bardzo podobał mi się też Charlie Hunnam, który w "Królu Arturze" Ritchiego spokojnie mógłby robić za wojowniczego Ragnara Lothbroka, a i tak nikt by nie zauważył różnicy ;) Tutaj nie ma już w sobie aż tak wiele z ociekającego testosteronem wikinga, ale swoją powściągliwą postawą i pokerową twarzą wzbudza szacunek. I strach. To też wzbudza. 
Czy ten film zrewolucjonizuje Twoje życie? Nie. Czy sprawi, że się będziesz dobrze bawić i śmiać na głos? Być może. Ale jeśli podzielasz moją sympatię do twórczości Guya i podobały Ci się jego gangsterskie filmy, to i ten pewnie przypadnie Ci do gustu.