niedziela, 3 stycznia 2021

Słowo na nowy rok i podsumowanie tego starego

Nie planowałam tego wpisu, ale ponieważ pod ostatnim postem całkiem niespodziewanie wywiązała nam się ciekawa dyskusja, zmobilizowaliście mnie do napisania tego podsumowania, zanim powrócę do publikowania swoich podróżniczych relacji z zamierzchłej przeszłości. 

Z tego, co widzę, schyłek roku podziałał wyjątkowo refleksyjnie nie tylko na mnie, lecz także na innych. W ostatnim czasie, chyba częściej niż zwykle, wielokrotnie odsądzano 2020 rok od czci i wiary. Pisaliście, że był to najgorszy - albo przynajmniej jeden z gorszych - rok w Waszym życiu. Rok, o którym chętnie zapomnicie, udacie, że go nie było, wymażecie z pamięci na amen.

Może Was zdziwię tym, co zaraz napiszę, ale nie - nie dołączę do tłumu skandującego: "na pohybel 2020 rokowi!". Wbrew temu, co wielu z Was myśli, to nie był dla mnie zły rok, choć zaczął się wybitnie niefortunnie - niespodziewaną śmiercią bliskiej mi osoby.

Wiele rzeczy poszło w nim nie po mojej myśli. Było sporo zasmucających momentów, belek porozrzucanych na mojej drodze przez złośliwy los, o które czasem się potykałam, przewracałam, ale jednak za każdym razem wstawałam, otrzepywałam z kurzu i szłam dalej. Z mniejszym bądź większym zapałem, ale szłam, a to najważniejsze.

Część podróżniczych planów mi nie wyszła - nie było ani Wielkanocy ani majówki w Connemarze, nie było tygodniowych wakacji w domku nad oceanem, nie było rejsu promem do Walii ani Szkocji, ani też zimowego pobytu w latarni, bo były restrykcje, które wypadało uszanować.

Nawet święta Bożego Narodzenia nie były takie, jakie chciałam. Nie były białe, ale za to niesamowicie mroźne i spędzone na granicy hipotermii. Zabrakło mi w nich ciepła - tego w dosłownym znaczeniu. Pierwszy i drugi dzień świąt spędziłam zatem pod kocem, szczękając zębami z zimna - ogrzewanie gazowe, które już parę miesięcy temu  właścicielka domu planowała zamienić na olejowe, doprawdy nie mogło zepsuć się w gorszym momencie. Kiedy więc gorliwi katolicy celebrowali narodziny Jezusa, ja dogorywałam z zimna, i nie mogłam przestać myśleć o tym, że "zabiłabym" za gorący prysznic i kubek porządnej czarnej kawy (bo na święta zostałam też bez niej, ale to już przez własną głupotę i niedopatrzenie).

Nie robię tego często, ale czasami rzucę okiem na nagłówki w gazetach i co ciekawsze artykuły. W świecie wszechobecnej tragedii, w świecie, w którym codziennie przelewa się krew, wylewa miliony łez, w świecie, w którym ludzie stracili cały swój dobytek i najbliższych... who am I to complain? Wstyd mi narzekać, kiedy mam w swoim otoczeniu takich ludzi, którzy stracili w tym roku trzech członków rodziny (jeśli wliczyć w to ukochanego i wiernego psa).

Jako empatyczna osoba jestem jak najbardziej w stanie zrozumieć cierpienie tych, którzy stracili parę dni temu ukochane dziecko - sama przechodziłam w tym roku żałobę i wiem, jak to boli. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że miałam szczęście w nieszczęściu - że nawet wtedy, kiedy przytrafiało mi się coś złego, działo się też coś, co to zło może nie tyle równoważyło, co po prostu koiło i osładzało.

Jakkolwiek niechętnie to przyznaję, potwierdziły się stare prawdy, w tym ta, której nie lubię, bo nieco obrzydziły mi ją osoby, które swego czasu wycierały sobie nią gębę przy każdej nadarzającej się okazji - co cię nie zabije, to cię wzmocni. Ileż w tym prawdy! Jak również w tym, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.

Dlatego też już zawsze będę dozgonnie wdzięczna tym, którzy okazali mi serce, zrozumienie i ciepło, kiedy byłam w rozsypce. Kiedy z uporem maniaka kręciłam głową i powtarzałam "I can't do that!", nie mogąc przemóc się do tego, by stanąć przed otwartą trumną. Nigdy nie zapomnę tych drobnych, ale bezcennych gestów: jego dłoni położonej na moim ramieniu, jej ręki ciągnącej moją i prowadzącej mnie do pokoju, do którego tak bardzo nie chciałam wejść, otwartych ramion Pearse, i ręki Neila wyciągającej z zakamarków jego marynarki kawałek nawet nie chusteczki higienicznej a ręcznika kuchennego albo nawet papieru toaletowego. Wymazać z pamięci 2020 rok, to tak jakby nie docenić żadnego z tych bezcennych gestów i cudownych, ciepłych, empatycznych ludzi. I choćby z tego powodu nie chcę nie pamiętać.

Czemu o tym piszę? Bo takich dni i momentów mogło być więcej. Szczęśliwie jednak 2020 rok nie uszczuplił mojej własnej rodziny i grona innych bardzo bliskich mi osób. Z każdym obszedł się ulgowo. Jak mogłabym zatem narzekać?

A te wszystkie belki na mojej drodze to tylko małe przeszkody. To, czego nie udało mi się zrealizować w minionym roku, automatycznie wskakuje na priorytetowe miejsce na liście rzeczy do zrobienia w 2021 roku. Jeszcze do tego dojdę. Nie dziś i nie jutro, ale dojdę. Bo, co by nie mówić, 2020 rok nauczył mnie czegoś o mnie samej, o co wcześniej się nie podejrzewałam - przekraczanie własnych barier i pokonywanie lęków sprawia mi sporą satysfakcję. 

Czego jeszcze mnie nauczył? Tego, że tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. Nigdy nie byłam imprezowiczką, a jeszcze do niedawna na pytanie: "piknik na plaży czy elegancka kolacja?" bez wahania wybrałabym to pierwsze, jednak po tylu miesiącach restrykcji, wysłuchiwania nakazów zachowania odpowiedniego dystansu, do głosu doszła reguła niedostępności. Już się nie mogę doczekać tego momentu, kiedy założę na siebie czarną elegancką sukienkę wieczorową, którą kupiłam parę miesięcy temu, kiedy pomaluję usta czerwoną szminką, albo kiedy wreszcie wyjdę do ludzi: do pubu, do baru, do restauracji. Bez konieczności zakładania maski.

Ten miniony rok był dla mnie niesamowicie dobry pod kilkoma względami. Finansowo najlepszy od kilkunastu lat, podróżniczo - cudowny. Paradoksalnie, to właśnie dzięki koronawirusowi wreszcie zrealizowałam to, o czym w przeszłości tylko marzyłam, i co ciągle odkładałam na później. Latem dotarłam do miejsca, w którym niespodziewanie dokonało się moje duchowe katharsis, do miejsca, w którym zostawiłam kawałek swojego serca, ale w zamian za nie osiągnęłam cudowny stan nirwany, i z którego wróciłam do domu pełna spokoju i przekonania, że wszystko będzie dobrze.

Nie mogę też pominąć tu aspektu rozwoju osobistego. Co prawda nie jest to jeszcze to, co chciałabym osiągnąć, ale udało mi się ukończyć dwa kursy, mimo że na swojej mapie marzeń umieściłam tylko jeden, celująco zdać egzamin, a nawet rozpocząć trzeci. To może nie tyle dodało mi skrzydeł, co po prostu pozwoliło bardziej uwierzyć w siebie. Mierzyć wyżej. Nie bać się sięgać po to, czego chcę.

A ponieważ rozprawianie się z celami zamieszczonymi na mojej mapie marzeń szło mi nad wyraz dobrze, to nie byłabym sobą, gdybym... nie skomplikowała sobie życia. Tuż przed końcem roku nakleiłam na nią także swój dom marzeń, mimo że doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że praktycznie nie mam szans na zrealizowanie tego celu (i to nie tylko dlatego, że ten dom od ponad ośmiu lat należy do kogoś innego). Tak jak nie zrealizowałam tego umieszczonego obok zdjęcia domu - nie przeczytałam pięćdziesięciu książek, tylko dokładnie dziesięć mniej, przez co drugi rok z rzędu zanotowałam na tym polu tendencję spadkową.

I to by było chyba tyle, jeśli chodzi o podsumowanie roku. Na ten nowy zaś życzę Wam przede wszystkim zdrowia, bo jak pokazała moja sylwestrowa wizyta u lekarza, teraz - jak nigdy wcześniej - nie warto chorować. Bóg mi świadkiem, że po wyjściu z gabinetu lekarza czułam się gorzej niż przed wejściem do niego, a już na pewno miałam wtedy podwyższony poziom kortyzolu i wyższe ciśnienie krwi. A zatem zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia - wierzę, że jeśli będziecie je mieć, to doskonale sobie poradzicie z całą resztą.

Dziękuję Wam za kolejny miniony rok, za wszystkie komentarze, maile, ciepłe słowa. Nie dajcie się zdołować ani zwariować. W 2021 roku nie będzie żadnej apokalipsy zombie! Będzie dobrze!