Żyję, ale nie wiem, jak długo jeszcze pociągnę na diecie bazującej na jajach, zanim na dobre wykończy mnie wysoki poziom cholesterolu. Nadal bowiem toczę batalię z wrednymi ślimakami, które za punkt honoru postawiły sobie ogołocenie mojego ogródka.
Zaczęło się od tego, że po roku posuchy w ogrodzie - spowodowanej głównie lockdownem - postanowiłam wreszcie zagospodarować klomb, który Wredny Rudzielec sąsiada bezczelnie przekształcił w szalet miejski.
Jednego dnia nabyłam więc dwa opakowania aksamitek i obsadziłam nimi całą przestrzeń. Drugiego zaś wyszłam z domu i osłupiałam. Po moich pięknych żółtych i pomarańczowych kwiatach pozostały same smętne kadłubki! Tym razem jednak to nie Wredny Rudzielec zawinił. Oględziny miejsca zbrodni nie pozostawiały żadnych złudzeń - w przeciwieństwie do tego, co myślałam, to nie kot sąsiadów był moim największym wrogiem. Były nimi żarłoczne ślimaki.
Ja wiem, że ślimak też człowiek i jeść musi, ale do jasnej anielki, niech stołuje się gdzie indziej. Pałając żądzą zemsty, udałam się do kuchni, wygrzebałam z szafki pod zlewem największe działo, jakim dysponowałam - śmiercionośne niebieskie granulki, i rozsypałam je wokół kikutów kwiatów.
Kolejnego dnia zaś - stojąc nad klombem, który coraz bardziej przypominał depresyjne cmentarzysko bądź pobojowisko niż urodziwą rabatkę - doszłam do wniosku, że tak być nie może. Każde ślimacze truchło było dla mnie niczym wielki wyrzut sumienia - powód do wstydu, a nie do zadowolenia.
Trutka znów wylądowała w najciemniejszym zakamarku szafki, a ja doszłam do wniosku, że czas poszukać innego, bardziej humanitarnego i pokojowego rozwiązania, które nie stałoby w opozycji do przysięgi Hipokratesa i dewizy "primum non nocere".
I w taki oto sposób zaczęłam sobie robić jaja. Na śniadanie, obiad, kolację. Skorupki zaś suszyć, później zaś ostrożnie kruszyć (ostre cholerstwo niczym brzytwa!) i rozsypywać wokół świeżo posadzonych roślin. Czy ostra bariera powstrzymała wszystkich agresorów? Nie. Znacznie jednak ograniczyła wyrządzone przez nich szkody, a przede wszystkim pozwoliła młodym roślinom wyrosnąć na duże i mocne, którym nie zaszkodzi sporadyczny atak ślimaka-terrorysty. Dziś jednak moje kwiaty cieszą oko i zbierają komplementy od sąsiadów. Historia zakończyła się względnym happy endem, bez zbędnych ofiar i wszyscy są zadowoleni. No może poza Wrednym Rudzielcem, który musiał znaleźć sobie nowy wychodek!
Nieco inne batalie, ale również wymagające pokojowego nastawienia, cierpliwości i dyplomacji, zdarza mi się toczyć w pracy. Choć tu, muszę przyznać, bywa jednak dużo zabawniej:
Mam dwa nieodebrane połączenia od Bossa, który akurat załatwia tego dnia interesy w hrabstwie Cork. Biorę więc telefon i oddzwaniam. A raczej próbuję, bo każde z moich połączeń trafia od razu do jego poczty głosowej. Wystukuję więc SMS-a:
"Jesteś bardziej nieuchwytny niż prezydent Ameryki, a Twoja poczta głosowa włącza mi się za każdym razem, kiedy próbuję się do Ciebie dodzwonić. Może po prostu wyślij mi wiadomość?"
Jakiś czas później Boss odpisuje:
"Jak miło, że porównujesz mnie do prezydenta Ameryki. Nie mam pojęcia, dlaczego mój telefon tak się zachowuje, a dzwoniłem, bo chciałem zapytać o parę maili, ale widzę, że już na nie odpisałaś."
"Nie powiedziałam, którego prezydenta Ameryki mam na myśli (może chodziło mi o Donalda Trumpa?), więc gdybym była Tobą, to bym się tym tak nie przechwalała ;) Maile mam pod kontrolą, a sprawę z Johnem S. (aka Wrzód na Dupie) już załatwiłam!"
Bossowi chyba przypadł do gustu śmiały przydomek, jaki nadałam Johnowi, bo w odpowiedzi na mojego SMS-a oddzwania i śmiejącym głosem mówi: "I loved our little conversation..."
No tak, John - byłabym zapomniała! John jest naszym "ulubieńcem", a szef też ma na niego swoje pieszczotliwe określenie - "feckin' muppet". John nigdy nie jest zadowolony, zawsze ma jakieś wąty, a do tego jest cholernym służbistą. Jestem pewna, że jak był mały, to wszyscy wołali na niego Hitlerek, a matka wieszała mu na szyi pęto kiełbasy, żeby chociaż psy chciały się z nim bawić.
Maile od Johna, nawet jeśli zawierają tylko jedno zdanie, zawsze są opatrzone czerwonym wykrzyknikiem wysokiego priorytetu, a często także wymagają potwierdzenia odczytania wiadomości. Nade wszystko jednak podnoszą mi ciśnienie. John potrafi bowiem w przeciągu jednego dnia wysłać kilka maili domagających się zrealizowania jego "próśb", nawet jeśli ładnie i grzecznie mu się tłumaczy, że w chwili obecnej nie dysponujemy danymi dokumentami, ale jak tylko wejdziemy w ich posiadanie, przekażemy mu je w trybie natychmiastowym.
Najczęściej więc mam ochotę wystukać na klawiaturze to, co myślę, i co zapewne myśli o nim także mój szef:
"John, John, John... Why are you such a sad little cunt? Miałeś smutne dzieciństwo? Cierpisz na impotencję? Na to pierwsze - dobry psychoterapeuta, na to drugie - viagra". Zamiast tego kajam się (bo coś mi podpowiada, że John to lubi) i piszę: sorry about this, apologies for that, bo tego wymaga etykieta i zdrowy rozsądek. Boss zaś, śmiejąc się, mówi, że podziwia moją poprawność polityczną, kolejnego dnia zaś pyta na dzień dobry, jak się mam i czy jestem gotowa do walki z Johnami tego świata.
No cóż, czasami myślę sobie, że porządek pewnych rzeczy musi być zachowany. Tak jak w każdej osadzie zawsze jest jakiś wiejski głupek, tak chyba w każdym miejscu pracy musi być jakaś menda uprzykrzająca życie.
***
Wybaczcie tę długą przerwę - choć od mojego ostatniego wpisu minęło kilka miesięcy i wiele tygodni, to jednak spokojnie można by było podsumować ten czas słowami piosenki Grzegorza Turnau - "Naprawdę nie dzieje się nic" (o czym warto by tu wspominać).
Risteard, Sokole Oko, Zielaku - dzięki za Wasze ostatnie komentarze i powody do tego, by się odezwać.