poniedziałek, 4 października 2021

Naprawdę nie dzieje się nic...

Żyję, ale nie wiem, jak długo jeszcze pociągnę na diecie bazującej na jajach, zanim na dobre wykończy mnie wysoki poziom cholesterolu. Nadal bowiem toczę batalię z wrednymi ślimakami, które za punkt honoru postawiły sobie ogołocenie mojego ogródka.

Zaczęło się od tego, że po roku posuchy w ogrodzie - spowodowanej głównie lockdownem - postanowiłam wreszcie zagospodarować klomb, który Wredny Rudzielec sąsiada bezczelnie przekształcił w szalet miejski.

Jednego dnia nabyłam więc dwa opakowania aksamitek i obsadziłam nimi całą przestrzeń. Drugiego zaś wyszłam z domu i osłupiałam. Po moich pięknych żółtych i pomarańczowych kwiatach pozostały same smętne kadłubki! Tym razem jednak to nie Wredny Rudzielec zawinił. Oględziny miejsca zbrodni nie pozostawiały żadnych złudzeń - w przeciwieństwie do tego, co myślałam, to nie kot sąsiadów był moim największym wrogiem. Były nimi żarłoczne ślimaki.

Ja wiem, że ślimak też człowiek i jeść musi, ale do jasnej anielki, niech stołuje się gdzie indziej. Pałając żądzą zemsty, udałam się do kuchni, wygrzebałam z szafki pod zlewem największe działo, jakim dysponowałam - śmiercionośne niebieskie granulki, i rozsypałam je wokół kikutów kwiatów.

Kolejnego dnia zaś - stojąc nad klombem, który coraz bardziej przypominał depresyjne cmentarzysko bądź pobojowisko niż urodziwą rabatkę - doszłam do wniosku, że tak być nie może. Każde ślimacze truchło było dla mnie niczym wielki wyrzut sumienia - powód do wstydu, a nie do zadowolenia.

Trutka znów wylądowała w najciemniejszym zakamarku szafki, a ja doszłam do wniosku, że czas poszukać innego, bardziej humanitarnego i pokojowego rozwiązania, które nie stałoby w opozycji do przysięgi Hipokratesa i dewizy "primum non nocere".

I w taki oto sposób zaczęłam sobie robić jaja. Na śniadanie, obiad, kolację. Skorupki zaś suszyć, później zaś ostrożnie kruszyć (ostre cholerstwo niczym brzytwa!) i rozsypywać wokół świeżo posadzonych roślin. Czy ostra bariera powstrzymała wszystkich agresorów? Nie. Znacznie jednak ograniczyła wyrządzone przez nich szkody, a przede wszystkim pozwoliła młodym roślinom wyrosnąć na duże i mocne, którym nie zaszkodzi sporadyczny atak ślimaka-terrorysty. Dziś jednak moje kwiaty cieszą oko i zbierają komplementy od sąsiadów. Historia zakończyła się względnym happy endem, bez zbędnych ofiar i wszyscy są zadowoleni. No może poza Wrednym Rudzielcem, który musiał znaleźć sobie nowy wychodek!

Nieco inne batalie, ale również wymagające pokojowego nastawienia, cierpliwości i dyplomacji, zdarza mi się toczyć w pracy. Choć tu, muszę przyznać, bywa jednak dużo zabawniej:

Mam dwa nieodebrane połączenia od Bossa, który akurat załatwia tego dnia interesy w hrabstwie Cork. Biorę więc telefon i oddzwaniam. A raczej próbuję, bo każde z moich połączeń trafia od razu do jego poczty głosowej. Wystukuję więc SMS-a:

"Jesteś bardziej nieuchwytny niż prezydent Ameryki, a Twoja poczta głosowa włącza mi się za każdym razem, kiedy próbuję się do Ciebie dodzwonić. Może po prostu wyślij mi wiadomość?"

Jakiś czas później Boss odpisuje:

"Jak miło, że porównujesz mnie do prezydenta Ameryki. Nie mam pojęcia, dlaczego mój telefon tak się zachowuje, a dzwoniłem, bo chciałem zapytać o parę maili, ale widzę, że już na nie odpisałaś."

"Nie powiedziałam, którego prezydenta Ameryki mam na myśli (może chodziło mi o Donalda Trumpa?), więc gdybym była Tobą, to bym się tym tak nie przechwalała ;) Maile mam pod kontrolą, a sprawę z Johnem S. (aka Wrzód na Dupie) już załatwiłam!"

Bossowi chyba przypadł do gustu śmiały przydomek, jaki nadałam Johnowi, bo w odpowiedzi na mojego SMS-a oddzwania i śmiejącym głosem mówi: "I loved our little conversation..."

No tak, John - byłabym zapomniała! John jest naszym "ulubieńcem", a szef też ma na niego swoje pieszczotliwe określenie - "feckin' muppet". John nigdy nie jest zadowolony, zawsze ma jakieś wąty, a do tego jest cholernym służbistą. Jestem pewna, że jak był mały, to wszyscy wołali na niego Hitlerek, a matka wieszała mu na szyi pęto kiełbasy, żeby chociaż psy chciały się z nim bawić.

Maile od Johna, nawet jeśli zawierają tylko jedno zdanie, zawsze są opatrzone czerwonym wykrzyknikiem wysokiego priorytetu, a często także wymagają potwierdzenia odczytania wiadomości. Nade wszystko jednak podnoszą mi ciśnienie. John potrafi bowiem w przeciągu jednego dnia wysłać kilka maili domagających się zrealizowania jego "próśb", nawet jeśli ładnie i grzecznie mu się tłumaczy, że w chwili obecnej nie dysponujemy danymi dokumentami, ale jak tylko wejdziemy w ich posiadanie, przekażemy mu je w trybie natychmiastowym.

Najczęściej więc mam ochotę wystukać na klawiaturze to, co myślę, i co zapewne myśli o nim także mój szef:

"John, John, John... Why are you such a sad little cunt? Miałeś smutne dzieciństwo? Cierpisz na impotencję? Na to pierwsze - dobry psychoterapeuta, na to drugie - viagra". Zamiast tego kajam się (bo coś mi podpowiada, że John to lubi) i piszę: sorry about this, apologies for that, bo tego wymaga etykieta i zdrowy rozsądek. Boss zaś, śmiejąc się, mówi, że podziwia moją poprawność polityczną, kolejnego dnia zaś pyta na dzień dobry, jak się mam i czy jestem gotowa do walki z Johnami tego świata.

No cóż, czasami myślę sobie, że porządek pewnych rzeczy musi być zachowany. Tak jak w każdej osadzie zawsze jest jakiś wiejski głupek, tak chyba w każdym miejscu pracy musi być jakaś menda uprzykrzająca życie.

***

Wybaczcie tę długą przerwę - choć od mojego ostatniego wpisu minęło kilka miesięcy i wiele tygodni, to jednak spokojnie można by było podsumować ten czas słowami piosenki Grzegorza Turnau - "Naprawdę nie dzieje się nic" (o czym warto by tu wspominać).

Risteard, Sokole Oko, Zielaku - dzięki za Wasze ostatnie komentarze i powody do tego, by się odezwać.