niedziela, 13 listopada 2022

Same old, same old

Dziś szybki i krótki wpis na bloga, tak zwana zapchajdziura - bardziej dla mnie niż dla Was, w nadziei, że wróci mi niedługo wena, abym wreszcie mogła spisać swoje wrażenia po urlopie i pokazać Wam tu kolejne piękne zakątki wyspy.

Dni, które upłynęły od poprzedniego wpisu, mogłabym w zasadzie podsumować krótkim i wymownym: "same old, same old". Wszystko po staremu, nic nowego.

Czas nadal pędzi jak szalony, a im bliżej końca roku, tym - mam wrażenie - jeszcze bardziej przyspiesza, co wcale nie cieszy. Wręcz przeciwnie. Z Polski spływają zaproszenia na Boże Narodzenie, ale patrząc realnie na sytuację, nie sądzę, by coś z tego wyszło.

Próbuję mu dotrzymać kroku, ale skłamałabym gdybym powiedziała, że poruszamy się w tym samym tempie. Trochę z mojej własnej winy, bo przez swoją zachłanność wzięłam zbyt dużo na swoje barki - praktycznie na każdym kroku natykam się na rozpoczęte książki, niektóre leżące tak od kilku dobrych miesięcy...

Nowością godną odnotowania znów będą "anomalie" pogodowe. Wszak, proszę Państwa, w Irlandii mamy obecnie lato. Spóźnione o jakieś pięć miesięcy, ale jest. W kalendarzu niemal połowa listopada, a na termometrach dwucyfrowe temperatury - 16, 17 stopni!

W to mi graj - piszę tego posta i nerwowo zerkam przez okno, bo w ogródku powiewa na wietrze świeżo uprana pościel (kolejne pranie w pralce), a prognoza pogody wskazuje na dość duże ryzyko wystąpienia popołudniowego deszczu.

Pościel to jest coś, co z reguły zmieniam co tydzień - bardziej dla własnej fanaberii (bo uwielbiam świeżo upraną i pachnącą WIATREM, nie mylić z "wiatrami") niż z potrzeby (nie wyobrażam sobie iść spać bez zmycia z siebie trudów całego dnia), jednak w tym przypadku "nieco" mi się ta zmiana pościeli przeciągnęła w czasie. Trafiła mi się zatem ta ładna niedzielna pogoda jak ślepej kurze ziarno - wczorajszy dzień spędziłam w dużej mierze w pracy, więc siłą rzeczy zaniedbałam nieco swoje sobotnie obowiązki domowe.

W międzyczasie zaś oddaję się wesołemu szaleństwu zakupów... bożonarodzeniowych. Mam już chyba większość upominków dla bliskich, co z jednej strony cieszy, a z drugiej niesłychanie okrutnie wystawia na test moją cierpliwość (a raczej jej brak) i silną wolę. Najchętniej bowiem już bym się ich pozbyła, aby tylko zobaczyć radość i zaskoczenie odbiorców.

Niestety przyjdzie mi mocno poćwiczyć cnotę cierpliwości, bo do świąt jeszcze nieco ponad miesiąc, choć wiem, że to bardzo szybko zleci. Do tej pory mogłam jedynie pozwolić sobie na sprezentowanie pralinek Lindora "Extra dark" Bossowi na jego urodziny, bo wiem, jaki z niego łasuch. Nie wiem, co prawda, jak można uwielbiać gorzką czekoladę, ale ponoć każdy ma swoje zboczenia.

Boss wraca z Dublina, styrany jak sandały Włóczykija, a ja już w drzwiach witam go "happy birthday!" (nie, nie wyskakuję z tortu). Po krótkich powitaniach pytam go, czy udało mu się złowić wielką rybę (wbrew pozorom, nie był w stolicy wędkować, i nie, nie udało, bo wielka ryba akurat tego dnia pracowała w domu), i oddalam do swoich zajęć. Nieco później zaś słyszę, jak mnie woła. Wychylam się więc ze swojej dziupli - a on, cały w skowronkach, pyta - wyjmując z ozdobnej torebki pudełko czekoladowych pralinek - czy to prezent ode mnie.

- "You know I like them?", mówi, a ślinka niemal obficie ścieka mu z ust, jakby był chory na wściekliznę.

- "I know, I'm quite observant", mówię ze słyszalną dumą w głosie.

Bo ja z tych, co raczej nigdy nie kupują upominku od czapy. Zawsze stawiam sobie za punkt honoru nabycie czegoś, co ma dużą szansę na wpisanie się w gust obdarowanego.

(No i oczywiście! Rozpadało się! Gdybym wstała wcześniej zamiast o tej głupiej dziewiątej, to zdążyłabym wysuszyć pranie! Koniec pogodowego przerywnika)

Przynajmniej mam pewność, że nikomu nie odstąpi tego mojego drobnego prezentu - dzień wcześniej wpadła z wizytą jego wiekowa ciocia, ale jako że go nie zastała, to po kilku minutach sympatycznej pogawędki oddała prezent w moje ręce i odjechała. W papierowej torebce zaś czerwone pudełko Celebrations i dwie małe butelki wina chardonnay, które parę godzin później Boss chciał sprezentować mnie, ale grzecznie odmówiłam ("not a fan of alcohol").

Do czego zmierzam? To smutne, kiedy ktoś oddaje prezent podarowany mu z dobroci serca. Dlatego jako Ciocia Dobra Rada (tak wiem, nikt nie pytał) nieśmiało radzę, byście poświęcili trochę czasu i myśli na to, co kupić swoim bliskim. A nawet jeśli, przez te wszystkie minione lata, wyczerpaliście już wszystkie swoje pomysły, to nie bójcie się zapytać wprost.

Jasne, jest spore ryzyko, że usłyszycie "mnie nic nie trzeba, dziękuję" (im starszy człowiek, tym większe prawdopodobieństwo takiej dyplomatycznej odpowiedzi), ale są też szanse na to, że ktoś udzieli Wam dobrej podpowiedzi, albo po prostu udostępni swoją listę życzeń, której, nota bene, z roku na rok jestem coraz większą fanką.

Przyznam, że w tym roku sama zrobiłam coś bardzo podobnego. Akurat robiłam zakupy online w Easons, gdzie już jakiś czas temu rzuciły mi się w oko dwie cudowne książki o latarniach. Oczywiście z miejsca zapragnęłam je mieć, ale jako że na jedną i tak trzeba było poczekać (była w przedsprzedaży), wymyśliłam, że to może być dla mnie świetny prezent pod choinkę (święta przecież i tak już za rogiem). Zawołałam więc Połówka i podałam mu na tacy kod rabatowy i dwie interesujące mnie pozycje. W ten sposób upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu, a przede wszystkim pozbawiłam go dylematu prezentu świątecznego. Wbrew pozorom, było w tym zachowaniu więcej altruizmu niż egoizmu.

Jasne, że mogłam kupić sobie te książki sama, z kodem rabatowym wyszła tanioszka, ale w ten sposób odebrałabym mu genialną szansę na to, by mnie zadowolić. Znów musiałby szperać w moich kosmetykach, sprawdzać, jakich podkładów i perfum używam, a tak to dostał gotową podpowiedź na tacy. I jeszcze zaoszczędził parę euro! Sami powiedźcie, czyż to nie był idealny układ?

Zauważyłam, że wiele osób negatywnie zapatruje się na takie pomysły i odbiera je w ramach "pójścia na łatwiznę". Ba, sama kiedyś tak uważałam. Z czasem jednak dojrzałam i zmieniłam zdanie - taka "lista życzeń" przede wszystkim eliminuje ryzyko nieudanego prezentu. A że przy okazji zmniejsza element zaskoczenia? No cóż. Ja wiem, co dostanę, a mimo to na samą myśl z niecierpliwości przebieram nogami jak nadpobudliwe dziecko. Poza tym, kto powiedział, że na takiej liście musi być tylko jedna czy dwie pozycje. Jeśli zamieścimy ich znacznie więcej, ale zaznaczymy, że chcemy tylko jedną z tych rzeczy, to mamy element niespodzianki.

A Wy jak na to się zapatrujecie? Hot or not? ;)