wtorek, 10 stycznia 2023

Pinokio

To zaledwie drugi tydzień nowego roku, a ja już jestem umęczona jak stonka po opryskach. Nie ma co - bardzo obiecujący początek! Strach się bać, co będzie za parę tygodni albo miesięcy!

Uprzedzam, będę dziś narzekać jak smerf Maruda, ale jeszcze nie jest za późno. Jeszcze możecie zamknąć moją stronę i oddalić się ruchem jednostajnie przyspieszonym. No chyba, że należycie do tych, którym serce rośnie z radości, kiedy innym dzieje się krzywda, to wtedy nie krępujcie się - rozsiądźcie się wygodnie, ja tu chwilę poczekam, a Wy skoczcie sobie w tym czasie po paczkę chipsów albo popcorn.

Ach, i miło by było, gdybym dowiedziała się, kto rzucił na mnie klątwę? Wygląda bowiem na to, że pochwaliłam dzień przed zachodem słońca. Tak, jak końcówka grudnia była super relaksująca i przyjemna, tak początek stycznia był tak paskudny, że o mały włos nie zrobiłam największego głupstwa roku, ale o tym za chwilę.

Zacznę od tego, że miałam kilkunastodniową przerwę od pracy, która sprawiała mi niebywałą radość. Jak na sowę przystało, z lubością zarywałam noce, bo przecież rano nie trzeba było wcześnie zwlekać się z łóżka. Chodziłam więc spać o pierwszej, drugiej, trzeciej nad ranem. Jak za starych dobrych czasów - pewne nawyki nigdy nie umierają.

Fajnie było jednak tylko do czasu.

Im mniej wolnego miałam, tym większy niepokój odczuwałam na myśl o powrocie do szarej codzienności, tak przecież mocno wciśniętej w sztywne ramy rutyny zdominowanej przez pracę.

Apogeum osiągnęłam w poniedziałek, ostatni dzień urlopu, a drugi dzień roku, bo to na wtorek miał przypaść mój powrót.

Miałam co prawda nadzieję, że Boss, który zaraz po świętach wybył z rodziną na narty do Chamonix, nie wróci w przepisowym terminie, albo wróci w towarzystwie koronawirusa (jak to miało miejsce poprzednim razem), przez co mój powrót się opóźni, jednak na szczęście dla niego (i moje nieszczęście) wszystko odbyło się według wcześniej ustalonego planu.

Niestety moje obawy się ziściły - w zasadzie to było nawet gorzej, niż myślałam. Tysiąc rzeczy do zrobienia, z czego tylko setka na wczoraj, kolejne sto na jutro, a pozostałe na już. I znikąd pomocy. Tradycyjnie już wszystko na mojej głowie. Presja czasu i mnóstwo oczekiwań.

Tu muszę przyznać, że trochę sama jestem sobie winna, bo przez te wszystkie lata w pracy wszystko musiało być u mnie zawsze na picuś-glancuś. Ta chora "perfekcja" kiedyś musiała mnie więc ugryźć w dupę. Innego wyjścia po prostu nie było.

Cierpliwość to piękna cnota, ale niestety not my forte. Co jeszcze nie jest moją mocną stroną? Bezgraniczna tolerancja dla ludzkiej głupoty, bezmyślności i "tumiwisizmu".

Jak już z przykrością odkryłam, że nie mogę zdalnie mordować wzrokiem, ani nawet telepatycznie, doszłam do wniosku, że tylko ten wyżej wspomniany "tumiwisizm" może mnie uratować. Bo dlaczego ja mam się przejmować czymś, na co inni mają wyrąbane? Nie mój cyrk, nie moje małpy!

Nie jestem cholerną ośmiornicą i wszystkiego sama nie ogarnę!

Ponoć jestem ciepłą osobą, ale w minionym tygodniu byłam burzą gradową, której  - dla własnego bezpieczeństwa - lepiej było schodzić z drogi. Królową lodu. Nie miałabym problemu z zamrożeniem wody w rurach jednym swoim spojrzeniem.

Kuszącym kandydatem do przemienienia w sopel wydał mi się sam Boss, którego jeszcze nie widziałam, ale już z daleka słyszałam - najpierw anonsował się donośnym kichaniem i kaszleniem, a dopiero po kilku sekundach materializował się w pokoju. Oczywiście cała rodzina wróciła z zagranicznych wojaży zasmarkana, zakichana, i kaszląca. Z gilem u nosa, a nawet zapaleniem oskrzeli. Nikomu za to nie przyszło do głowy się izolować. Bo co złego może się stać? Oj tam, najwyżej podrzucą komuś swoją chorobę niczym gorącego ziemniaka. Problem z głowy, nie?

Był taki moment (a nawet kilka momentów), kiedy byłam już na granicy wytrzymałości i niewiele brakowało, bym zwinęła swoje manatki i wróciła do domu, całe towarzystwo zaś pożegnała wymownym: a niech was dunder świśnie! Albo jak powiedziałby Felicjan Dulski: "A niech was wszyscy diabli...!"

Całe życie byłam grzeczną i nudną dziewczynką.

Nie piłam, nie paliłam, nie ćpałam, nie puszczałam się.

Tym razem jednak miałam nieodpartą chęć zrobić coś głupiego i spontanicznego - wyjść i już nie wracać. Zostawić cały ten cyrk na kółkach za sobą.

Nie wiem jak, chyba ostatkiem silnej woli, dotrwałam do końca tygodnia. Tyle stresu, co się jednak najadłam, to moje.

A skoro o stresie i jedzeniu mowa, to ten pierwszy też nieźle mnie zżerał.

Jeszcze przed powrotem do pracy zaczęła mi w nocy drętwieć lewa dłoń, a w zasadzie to trzy palce. Noc w noc.

Nie dość, że się nie wysypiałam (bo przez przerwę świąteczną totalnie rozregulowałam sobie zegar biologiczny i mogłam zapomnieć o zaśnięciu przed północą), to do tego doszły jeszcze nocne pobudki spowodowane zdrętwiałymi palcami, które jak na złość nie tak prędko chciały wracać do stanu normalności.

Jeśli więc widzieliście przez okno sąsiadkę-wariatkę, która o trzeciej nad ranem wymachuje rękami jak helikopter śmigłem, w prawo i lewo, do góry i w dół, to byłam ja próbująca odzyskać czucie w ręce.

Wprawdzie nie wiem, czy to na tle nerwowym, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tak właśnie było. Stres skutecznie potrafi wykończyć nawet największego twardziela i zrobić z Rambo psa z podkulonym ogonem.

Najpierw szukałam genezy takiego stanu wokół siebie, sugerując się brzytwą Ockhama - rozwiązanie mojego problemu na pewno było proste i na pewno znajdowało się w moim zasięgu.

Znalazłam więc kozła ofiarnego.

Wymyśliłam, że to Połówek jest wszystkiemu winny. A bo za dużo miejsca zajmuje w łóżku i za bardzo się rozwala (to nic, że w domowych kręgach to ja mam przydomek "Hitlerek" - że niby bezwzględnie anektuję jego terytorium łóżkowe, jakieś głupie pomówienia, nie wierzcie w to!)

Zmieniłam łóżko i sypialnię, z lubością rozkładając się na całej jego powierzchni, i zasypiając z głębokim przekonaniem, że tej nocy to już na pewno się wyśpię i nic mi nie zdrętwieje.

Mhm...

O trzeciej rano obudziłam się i znów byłam pieprzonym drewnianym Pinokio!

Niedługo później w pracy doznałam olśnienia. Ale najpierw skurczu lewej dłoni. Oczywiście siedziałam przy laptopie, kiedy przytrafiło mi się jedno, a potem drugie. I wtedy zdałam sobie sprawę, że winnym całego ambarasu jest najprawdopodobniej właśnie laptop. W domu mam tradycyjny komputer, w pracy niestety nie - nie mam też do niego myszki, przez co moja lewa ręka najczęściej "czuwa" w pozycji zbliżonej do znaku mniejszości <. I tu, zdaje się, leży pies pogrzebany. Chyba po prostu zaczynam mieć zespół cieśni nadgarstka (chyba już kiedyś chwaliłam się, że ukończyłam Uniwersytet Medyczny imienia doktora Google'a?).

Pracowity tydzień w pracy został zwieńczony równie pracowitym weekendem. Paradoksalnie to po świętach narobiłam się bardziej niż przed nimi. Eksmitowaliśmy do ogródka obydwie choinki, mimo że ta druga, później kupiona, jeszcze całkiem przyzwoicie wyglądała. Zdjęliśmy wszystkie ozdoby, zanieśliśmy na strych, a potem odkurzyliśmy tonę igieł, które wydawały się być WSZEDZIE. Zrobiłam przy okazji przedwczesne wiosenne porządki i umyłam okna w salonie, a także starłam kurz z każdego najmniejszego zakamarka. Do tego oczywiście tradycyjne, cotygodniowe porządki.

Narobiliśmy się jak konie w kieracie, ale efekt cieszy. Nieco smutno co prawda, że już po, i nie ma świątecznych światełek, cieszy za to myśl, że mamy to już z głowy.

Najbardziej jednak jestem zadowolona z faktu, że nie dałam się ponieść emocjom i jednak nie porzuciłam pracy. Ten tydzień jest już znacznie lepszy, a poza tym ktoś musi pracować, żeby moje koty miały lepsze życie.