piątek, 31 marca 2023

Coś się kończy, coś się zaczyna...

Marzec dobiega końca (nawet nie wiem, kiedy to zleciało!), znów coś się kończy i coś zaczyna. Już od ponad tygodnia trwa kalendarzowa wiosna, ale pogoda średnio z nią współgra. Gdyby nie długi dzień (zmrok zapada dopiero o 20:00), powiedziałabym raczej, że jest iście jesienna aura. Marzec okazał się dość chłodny (choć ogrzewanie zostało już na dobre wyłączone dwa tygodnie temu), a nade wszystko deszczowy, co zaowocowało w niektórych miejscach niegroźnymi podtopieniami.

Czytam to, co piszecie i widzę, że u większości panują wisielcze nastroje: ponure jak obrazy Beksińskiego i pesymistyczne jak poezja Beaudelaire'a. Tylko nielicznym wygrywa w duszy "Wiosna" Vivaldiego, ale ja do tych szczęśliwców nie należę.

Po wyjątkowo stresującym okresie w pracy, kiedy niemal każdej nocy śniły mi się koszmary z nią związane, nastała cisza. Z troski o kondycję finansową firmy przeforsowałam swoją decyzję, niejako wbrew życzeniom Bossa, i bałam się, że jak coś się schrzani (a wszyscy doskonale wiemy, co na ten temat ma do powiedzenia Murphy...), to cały deszcz fekaliów spadnie oczywiście na mnie. Na szczęście obyło się bez potknięć, cały proces zakończył się sukcesem, a ciśnienie znacząco spadło. Mój organizm przeszedł z wysokich obrotów na niskie, w efekcie czego pochorowałam się ku własnemu zniesmaczeniu.

Znacie te historyjki o ludziach, którzy pomimo stresu i napięcia doskonale funkcjonowali w swoim środowisku zawodowym, a jak tylko przeszli na emeryturę/wyjechali na urlop (niepotrzebne skreślić), to od razu padli trupem?

No właśnie.

W świetle takich wydarzeń, to chyba powinnam się cieszyć, że skończyło się tylko tak. Zawsze mogło być gorzej, prawda?

Generalnie jednak, to ten obecny kwartał całkowicie spisuję na straty. Zdecydowanie nie sądziłam, że ten rok będzie tak właśnie wyglądał, a przynajmniej jego początek.

Przede wszystkim sam szef nieźle mi w nim namieszał, potwierdzając to, czego się obawiałam, ale jednak w co nie do końca wierzyłam.

Chyba za bardzo uwierzyłam w to, co opowiadał w wywiadach - biznes, który był spełnieniem jego "odwiecznych" i największych marzeń. Nie sądziłam więc, że zachowa się jak cienki Bolek i tak łatwo z niego zrezygnuje. Tym bardziej, że potencjał jest, tak samo zresztą jak popyt i klientela. Trochę cierpliwości, a nade wszystko chęci i odpowiednich działań, i firma z roku na rok rosłaby w siłę. Trend zwyżkowy był wyraźnie widoczny. Ale nie. Cienki Bolek i Mały Jasio w jednym postanowił władować się na minę i przez najbliższe piętnaście lat spłacać ogromny kredyt, który właśnie zaciągnął na realizację nowego projektu (niech zgadnę, kolejne wielkie marzenie z dzieciństwa?)

I tą oto jedną decyzją sprawił, że zostałam z ręką w nocniku.

Alternatywa, którą mi zaoferował, jest śmiechu warta. Dosłownie. Kiedy bowiem mi ją przedstawił, roześmiałam się na głos, będąc świecie przekonana, że sobie jak zwykle żartuje. Nie, nie żartował.

Namieszał mi mocno w życiu, nie tak bowiem sobie wyobrażałam resztę roku. Szlag trafił moje plany zawodowe, które wiązałam z tą firmą, te prywatne zaś (w tym dwa wyjazdy, które tak kapitalnie się zapowiadały) stanęły pod wielkim znakiem zapytania.

Zepsuł mi humor (nowe współprace i rosnąca liczba zamówień już nie cieszą), a także pozbawił motywacji do działania - bo jaki jest tego sens?

Jestem przy okazji trochę zła na siebie, bo co tu dużo mówić, przyzwyczaiłam się do wygodnego i spokojnego życia, kiedy co miesiąc na konto wpadała mi ładna kwota.

Staram się myśleć pozytywnie i wierzyć, że to jeszcze jedna z tych tajemniczych zmian, które początkowo wydają się przykre i niepożądane, z biegiem czasu jednak okazują się być błogosławieństwem. Miałam już ich kilka w życiu. W ostatecznym rachunku wszystkie wyszły mi na dobre.

Może to po prostu jakże potrzebny mi znak od losu?

Przez minione lata bowiem zaniedbałam kilka spraw i aspektów mojego życia, nigdy nie miałam na nie odpowiedniej chęci bądź czasu. Moje życie zdominowane było pracą.

Może już pora zwolnić nieco tempo, przemyśleć to i owo, dokonać ważnych zmian? Powiadają, że jak się coś wali, to tylko po to, żeby w tym miejscu wybudować coś nowego.