niedziela, 20 sierpnia 2023

Indyczka

Jestem.

Ale tak jakby mnie nie było. Od mojego powrotu z urlopu minął już grubo ponad tydzień, a ja nadal czuję się tak, jakbym doznała - tu czytamy uważnie, nie pomylcie tego słowa z czynnością poetycko zwaną "zemstą Faraona" - rozdwojenia (oby tyko nie jaźni!): niby jestem fizycznie obecna w Irlandii, niby już wróciłam do swojej rzeczywistości, niby chodzę do pracy, ale to wszystko tylko pozory - tak naprawdę mentalnie, całą sobą, nadal bujam się na urlopie, który swoją drogą był f a n t a s t y c z n y!

Zabrzmi to paskudnie górnolotnie, i sama się wstydzę, że to piszę, ale znów czuję się tak, jakbym pozostawiła tam swoją cząstkę, i dopóki tam nie wrócę, nie zaznam spokoju i będę się nieszczęśliwie wałęsać jak duchy z "Dziadów". Spokojnie możecie mnie od teraz nazywać Rózia. Albo Zosia, z którą tak po prawdzie miałabym więcej wspólnego niż z biedną Rózią.

Pierwsze dni po powrocie do pracy były - o dziwo! - nawet znośne, ale to głównie dlatego, że wróciłam do niej dopiero w czwartek, przez co zamiast pełnego tygodnia przepracowałam jedynie dwa dni. Z kolei ten dopiero co zakończony tydzień to była prawdziwa orka na ugorze.

Nie dość, że nieznośnie ciągnął mi się w nieskończoność, to do tego cały czas byłam jakaś "niedzisiejsza": już w poniedziałek miałam wrażenie, że jest wtorek, we wtorek byłam święcie przekonana, że jest środa, a w środę pocieszałam się, że jeszcze tylko jeden dzień i weekend, co oczywiście było wierutną bzdurą, bo przecież czekał na mnie jeszcze czwartek, a po nim, o zgrozo!, piątek.

Cud, że do niego dożyłam. Przez cały tydzień bowiem zachowywałam się jak ten indyk z popularnego porzekadła, który myślał o niedzieli, a w sobotę (jeśli są tu jakieś dzieci, to nakazuję Wam natychmiast zamknąć tę stronę i absolutnie nie czytać ciągu dalszego!)... mu łeb ścięli.

Drugiego dnia po powrocie Boss przyszedł się przywitać i radośnie zaświergotał: "witaj z powrotem! Jak tam po urlopie?"

Och - odrzekłam rozmarzonym głosem - było cudownie. I nie zważając na to, że może zabrzmieć to nietaktownie, dodałam, że nie chciałam wracać.

W odpowiedzi usłyszałam najbardziej zdziwione: REALLY???, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia.

No. Serio, serio. Jak babcie w kapcie! Pogoda była świetna, tylko jeden deszczowy dzień, i nawet przypaliłam się na słońcu (nie pytajcie, jak to się stało, bo sama nie wiem - na pewno niepostrzeżenie). Jeszcze do niedawna zrzucałam złuszczony naskórek jak jaszczurka skórę i z powodzeniem można było po nim do mnie trafić jak po nici Ariadny.

A tu trzeba dodać, że Boss miał powody, by mi nie dowierzać - pogoda stanowiła dla mnie dość mocne źródło niepokoju, bo praktycznie do samego wyjazdu mieliśmy tu mały biblijny potop. Lipiec okazał się bardziej deszczowy niż ustawa przewiduje, a ponadto wszystkie znaki na niebie i ziemi wydawały się potwierdzać, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. W tym wypadku jabłkiem był sierpień, a jabłonią lipiec.

Dlatego też pakując się, i rzucając okiem na pogodę za oknem, dorzuciłam do bagażu dodatkową książkę, a o kremie z filtrem już nie pamiętałam.

Oczywiście żadnej książki nie skończyłam, bo przecież miałam ciekawsze rzeczy do robienia. Mam nadzieję, że uda mi się je tutaj wkrótce pokazać, zanim to jednak nastąpi opublikuję jeszcze jeden niezwiązany z moim urlopem wpis - mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu.

Do poczytania wkrótce!