Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Dublin. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Dublin. Pokaż wszystkie posty

środa, 3 lipca 2013

Oaza spokoju i piękna - National Botanic Gardens w Dublinie


W 1795 roku Dublin Society weszło w posiadanie terenu należącego niegdyś do angielskiego poety, Thomasa Tickella. Utworzono na nim ogrody botaniczne. Było to pierwsze tego rodzaju miejsce na wyspie. Miejsce dość malownicze wypadałoby dodać, bo położone w bliskim sąsiedztwie rzeki Tolka. Sporo czasu upłynęło od tamtego momentu, wiele się tu zmieniło, ale niektóre rzeczy pozostały takie same. Poetę upamiętnia Addison Yew Walk, gdzie można przejść się wśród szpalerów cisu, które należały kiedyś do jego ogródka.





Jedno krótkie „Wow!” oddało cały mój zachwyt, kiedy jadąc na parking, rzuciłam okiem w stronę ogrodów i zobaczyłam mały ich fragment. Zapowiadało się ciekawie, bo miejsce już z daleka kusiło swoją malowniczością. Imponujące, wiktoriańskie szklarnie umiejętnie przykuwały mój wzrok, kiedy znalazłam się już na parkingu. Pora była jeszcze wczesna, ale po ilości pojazdów – i słonecznej pogodzie - już można było wywnioskować, że za parę godzin nie będzie tu wolnego miejsca. Ludzie lubią to, co jest darmowe, a już szczególnie jeśli w parze z gratisem idzie jakość. A właśnie takie są Narodowe Ogrody Botaniczne. Wjazd na parking to koszt tylko €2, co jest niezwykle przystępną ceną jak na dublińskie warunki.




Już po kilkunastu minutach spaceru wiedziałam, że National Botanic Gardens to miejsce, którego tak naprawdę nie trzeba przedstawiać wielu rodakom. Polską mowę słyszałam tu dość często, ale nie był to jedyny język obcy, jaki można było tam usłyszeć. Nie zdziwiło mnie to, podobnie zresztą jak widok całych rodzin. Ogrody Botaniczne to miejsce otwarte dla wszystkich: nie tylko dla botaników i ogrodników. Szybko pomyślałam sobie, że gdybym w przyszłości znów miała zabrać gdzieś gości, to do swojej listy dopisałabym właśnie tę atrakcję. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Bo – przytaczając cytat ze strony firmowej – jest to oasis of calm and beauty, prawdziwa oaza spokoju i piękna. Gdybym nie wiedziała, że znajduję się w stolicy, a od jej centrum dzielą mnie jakieś 3 km, pomyślałabym wtedy, że jestem gdzieś z dala od ludzi i wielkiego miasta. Gdzieś na prowincji.





Tych, którzy mieli okazję zobaczyć angielskie Kew Gardens lub Ogrody Botaniczne w Belfaście, może uderzyć déjà vu. Szklarnie w dublińskim ogrodzie wyglądają uderzająco podobnie, bo powołała je do życia ta sama ręka. Ręka Richarda Turnera. Szklane konstrukcje z XIX wieku są tu koniecznością, ale na szczęście ich wygląd nie powoduje bólu oczu. Rośliny mają swój pożądany klimat i sprzyjające warunki, a odwiedzający dodatkową atrakcję w postaci ‘szklanych domów’, wyjątkowo wdzięcznie prezentujących się w naturalnym, słonecznym oświetleniu.





Właśnie tu, w tych komputerowo kontrolowanych warunkach, rosną rośliny z najróżniejszych stron świata. National Botanic Gardens stawia na bioróżnorodność, przez co znajdziemy tu ponad 17 000 gatunków roślinnych. Ogrody stanowią doskonałe kompendium roślinne, gdzie spotkamy najbardziej egzotyczną florę. Nie musimy jechać do lasu tropikalnego, czy do ciepłych krajów, by zobaczyć roślinność charakterystyczną dla tych zakątków świata.




Przyjemnie spacerowało mi się na łonie natury. Łonie ulepszonym przez człowieka pragnącego zrobić wszystko co w jego mocy, by stworzyć  roślinom idealne warunki do rozwoju. Wysiłki zostały w wielu przypadkach docenione. Ogrody Botaniczne nieraz zapisały się na kartach historii i są to zapiski naprawdę chlubne. Tutaj m.in. zidentyfikowano plagę ziemniaczaną, która nawiedziła wyspę w XIX wieku, tutaj prowadzono badania nad jej zduszeniem. Tutaj w XIX wieku po raz pierwszy w całej Europie udało się wyhodować orchideę z nasion.



tutaj sam James Joyce



Nieco rozczarowałam się niefortunnym faktem poddania renowacji szklarni z paprociami  i ogromnymi liliami wodnymi, bo zależało mi na ich zobaczeniu, ale są przeszkody, których nie da się przeskoczyć. Pocieszyłam się wizytą w palmiarni, arboretum i rozarium. Pociechy nieświadomie dostarczyły mi wiewiórki, wzbudzające zainteresowanie nie tylko dzieci, lecz także dorosłych.




Nie pojeździmy sobie tu na rolkach, rowerze, nie pobiegamy, nie pobawimy się piłką i nie weźmiemy psa na spacer [za to akurat niech Bogu będą dzięki!], bo National Botanic Gardens, jak każdy inny park botaniczny, na pierwszym miejscu stawia dobro roślin –znajduje się tu jakieś 300 zagrożonych wymarciem gatunków – a dopiero później człowieka. Ogród pełni przede wszystkim funkcje naukowe, poznawcze i edukacyjne, a dopiero później rozrywkowe. Ja to w pełni akceptuję i szanuję. I cieszę się, że w dużych miastach udaje się ‘wykroić’ miejsca takie jak to, gdzie radość może sprawić zwykłe  zobaczenie na żywo drzewa cytrynowego lub kawowego.




Remember this spot when you suddenly crave refuge from the bustle of the city. It’s a quiet, lovely haven (..) – zapamiętaj to miejsce, kiedy nagle zapragniesz uciec od gwaru miasta, radzi mój książkowy przewodnik. To cicha, urocza przystań. Zdecydowanie podpisuję się pod tymi słowami. Cóż więcej mogę dodać? Chyba tylko tyle, że ogrody otwarte są przez cały rok (oprócz 25 XII) i warto się tam wybrać. Pojechałam tam, by znaleźć wiosnę i zdecydowanie mi się to udało. Była tam: przystrojona w blady róż magnolii, w tęczowe barwy tulipanów, bratków, fiołków, geranium... Jeśli jeszcze kiedyś zwątpię w jej istnienie, wrócę tam.




sobota, 15 czerwca 2013

Welcome to Ireland's Eye, czyli intruz w ptasim bractwie


East Pier, Howth


Wszystko szło zgodnie z planem, a nawet lepiej. Jakieś piętnaście minut po przyjeździe do boskiego Howth siedzieliśmy na skromnym pokładzie barwnej Pinalii w równie skromnym składzie. Z lubością zaciągałam się morskim, porannym powietrzem i uśmiechałam prawie tak promiennie jak Połówek, który tego samego ranka wrócił ze stacji paliw nie tylko z kawą, lecz także ze zwycięskimi kuponami EuroMillions. Miliona nie zgarnęliśmy, ale spokojnie mogę powiedzieć, że sponsorem tej wycieczki były zakłady loteryjne.



Christmas Eve, nasza łódź powrotna


Rześkość morskiej bryzy wkrótce skaziły mi spaliny, które Pinalia nieświadomie podsuwała mi pod nos, ale to była tylko maleńka skaza w tej idealistycznej scenerii. Kto by sobie zawracał tym głowę w takich okolicznościach przyrody? Za moimi plecami powoli  zostawało nabrzeże Howth, a przede mną rozpościerała się enigmatyczna wysepka Ireland’s Eye, tak zwane Oko Irlandii.



Zapewne wielu z Was zastanawia się teraz skąd taka nazwa? W czasach celtyckich ten kawałek lądu zwano Eria’s Island, czyli wyspą Erii. Niektórzy jednak mylili Erię z Erin, czyli irlandzką nazwą Irlandii. Wikingowie nie gęsi i swój język mają, więc zamiast Island mówili Ey, co sprawiło, że ostatecznie Wyspa Erii stała się Okiem Irlandii. Proste? Proste!




Załoga Pinalii podczas jednego z wielu rejsów


Wyspa leży w niewielkiej odległości od portu w Howth, a jej jedynymi mieszkańcami są ptaki. Występują tu spore kolonie głuptaków, maskonurów, alk, kormoranów, nurzyków, fulmarów i zapewne jeszcze parę innych gatunków, których w życiu nie widziałam na własne oczy. Krótko mówiąc, Oko Irlandii to jedno wielkie ptasie bractwo, gdzie człowiek jest intruzem, a jego mniejsi, upierzeni bracia mają go nieustannie na oku i... celowniku, o czym będzie później.




Jakże daleko Ireland’s Eye do wyspy naszpikowanej atrakcjami. Nie ma tu udogodnień dla turystów: żadnego nowoczesnego centrum turystycznego, które pasowałoby tu jak pięść do oka, nie ma ani jednej plastikowej „komnaty westchnień” potocznie toi-toiem zwanej. Prawdę powiedziawszy to... nic tutaj nie ma, jeśli pominie się mikroskopijne ruiny po wczesnośredniowiecznym kościółku i jedną, jedyną wieżą Martello, wybudowaną na początku XIX wieku z obawy przed najazdem Napoleona. Wieżą, do której nie każdy turysta się dostanie, bo wejście umieszczono kilka metrów nad ziemią.



Ponieważ na wyspie nie ma nic, to nie ma tu także żadnych schodków ani nawet najzwyklejszej drabiny, która zaprowadziłaby ciekawskich prosto do wejścia wieży. Zamiast tego mamy linię, po której należy się dostać do środka. Pełzanie, wciąganie, wspinanie – technika obojętna. Może to i lepiej, że jest tylko lina – to z miejsca eliminuje pewną część chętnych do zajrzenia do środka i być może tym samym chroni ich przed uszkodzeniem się. Zdobywanie Martello Tower to zadanie o pewnym stopniu trudności i tylko elitarna grupka hardcorów może dostać się na jej szczyt.




Wysepka z pewnością nie jest najatrakcyjniejszą wyspą Irlandii, a mimo to chętnych do postawienia stopy na jej ziemi i tak nie brakuje. W sezonie – rzecz jasna, za łaskawym przyzwoleniem Jaśnie Pani Pogody – regularnie i dość często kursują na nią małe kutry rybackie dwóch przewoźników. Łodzie najczęściej odpływają z East Pier, wschodniego molo. Cena za krótki rejs nie jest najniższa*, ale szyprowie i tak nie mogą narzekać na brak zainteresowania ich usługami.




Łódź przybija do północno-zachodniej części wyspy, nieopodal wieży Martello, a wyspa nie wita nas zbyt gościnnie. Schodki wydrążone w skale są równie proste, jak wyposażenie celi pustelnika. Ciemne skały są pokryte wodorostami, omszałe i bywają śliskie. Są zdradliwe. Primadonny i divy nie mają tu czego szukać. Na wyspie ogromne znaczenie ma wygodne obuwie o dobrej przyczepności, bo teren jest głównie pagórkowaty i skalny. Warto też zabrać ze sobą zapas wody i pożywienia, zwłaszcza jeśli planuje się kilkugodzinny pobyt. Jak już wspominałam, można zapomnieć o sklepikach i innych udogodnieniach. Takie rzeczy to nie tutaj. Ach, no i nie warto zakładać krótkich spodenek, jeśli planuje się wędrówki. Za dużo pokrzyw.



Z wyspą wiąże się historia pewnej, głośnej niegdyś śmierci. To coś dla miłośników opowieści z dreszczykiem. Otóż szóstego września 1852 roku na wyspę przybył wraz ze swoją żoną William Burke Kirwan, dubliński artysta. Małżeństwo dotarło tu wczesnym rankiem z zamiarem powrotu o 20:00 tego samego dnia. William miał w planach malowanie, jego żona zaś - zwolenniczka kąpieli morskich – relaks w wodzie. Kiedy wieczorem o umówionej porze do brzegu przybiła łódź, czekał na nią tylko sam mężczyzna. Okrwawione ciało jego żony z zadrapaniami na twarzy znaleziono w tak zwanej long hole, a William zapierał się, że nie miał nic wspólnego z jej śmiercią. Mężczyznę oskarżono o morderstwo i uznano winnym śmierci swej małżonki. Jak się później okazało, William przez długi czas prowadził podwójne życie i dorobił się siedmiorga dzieci z kochanką. Proces wzbudził sporo kontrowersji. Według jednych Kirwan był bezwzględnym mordercą, według innych kozłem ofiarnym.



Masz ornitofobię? Nie jedź tu! Wyspa mogłaby bowiem posłużyć jako idealna sceneria do remake’a „Ptaków” Hitchcocka. Tak się niekiedy czułam, kiedy włócząc się po jej krańcach, miałam przed sobą skały gęsto obsadzone czarnymi ptaszyskami, a nad głową krążyły mi stada złowrogo skrzeczących mew. Przede wszystkim jednak czułam się tam intruzem, a same ptaki dobitnie dawały mi znać, że jestem tu niemile widziana.



Mówiąc o Oku Irlandii trzeba bowiem koniecznie dodać, ze to ptasi rezerwat. To ich królestwo i człowiek jest tu naprawdę niepożądany – dotyczy to głównie okresu od kwietnia do lipca, kiedy ptaki wysiadują jaja i dorabiają się potomstwa. Ptaki czują się jak u siebie w domu, a co za tym idzie, nie fatygują się wiciem gniazd w trudno dostępnych miejscach. Natrafiałam na nie zaledwie kilkanaście centymetrów od ścieżki i choć naprawdę starałam się być jak najmniej inwazyjna, wiedziałam, że moja obecność irytuje ptasich gospodarzy. Schodziliśmy im z drogi, nie drażniliśmy ich, nie dotykaliśmy jaj, a i tak jedyne na co mogliśmy liczyć to odstraszające ataki i bazyliszkowe spojrzenia rzucane przez małe, złowrogie oczka.




Niektóre ptasie matki poprzestawały na dźwiękowym ostrzeżeniu. Serce mi się ścisnęło, a wyrzuty sumienia o mało co mnie nie zabiły, kiedy przeszłam koło gniazda z nadpękniętym jajkiem, z którego wystawał maleńki dziobek. Po zrobieniu dwóch kroków odwróciłam się i zobaczyłam, że do gniazda podchodzi matka. Zadrżałam w tym momencie o życie pisklaka – czy w ogóle przyjdzie na świat, skoro ptasia matka nie może w spokoju wysiadywać jaja?




Te bardziej waleczne rozpościerały skrzydła, pikowały i atakowały. Doszło do tego, że nasza pierwsza próba wspięcia się na sam szczyt zakończyła się fiaskiem, a w przypadku Połówka dodatkowym nieszczęściem. Mój towarzysz został bowiem wyjątkowo oschle przyjęty – na jego głowie wylądowało guano. Dokładnie na samym jej środku. W innych okolicznościach pewnie przebąknęłabym coś o wyjątkowej celności ptasiego snajpera, ale ponoć nie wypada kopać leżącego. Połówek co prawda nie stracił dobrego humoru i żartował o dobroczynnym wpływie ptasiego nawozu, ale jednocześnie zaczął odgrażać się agresorowi wytrzebieniem całego jego ptasiego rodu.




W obliczu tak barbarzyńskiego powitania trzeba było się ewakuować. Udaliśmy się na złocistą plażę, istne zagłębie muszelkowe. Tu z kolei zamiast chodzić jak przystało na homo sapiens sapiens poruszaliśmy się niczym przedstawiciele Australopiteków. I za takich pewnie by nas wzięto, gdyby nie dwa małe szczegóły: Australopiteki wymarły dawno temu i zdaje się, nie posiadały plecaków.



Praktycznie co parę kroków schylaliśmy się po kolejne „skarby”. Z plecakiem wypchanym muszlami brnęliśmy przed siebie – niestety im dalej, tym plaża stawała się coraz brzydsza, aż w końcu pod naszymi stopami całkowicie zniknął złocisty piasek. Na brzegu zaś trafiało się coraz więcej odpadków, a woń niekiedy przypominała bukiet zapachowy zamknięty w niejednym kuble na śmieci.



Druga próba wspięcia się na sam szczyt była bardziej udana niż ta pierwsza, ale nie do końca owocna. Im wyżej, tym więcej ptasich strażników – musieliśmy zadać sobie pytanie, czy dla tych kilku ujęć fotograficznych i widoków faktycznie warto niepokoić ptaki, a przy okazji narażać siebie. Dajmy sobie spokój – stwierdziliśmy unisono. Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym. To, co zwiedziliśmy w zupełności nam wystarczyło. A to, czego nie zobaczyliśmy, stanowi doskonały pretekst, by jeszcze kiedyś tu wrócić. Kiedyś poza okresem wylęgu. W końcu obiecałam sobie, że kiedyś spędzę noc na tej bezludnej wyspie.



Przedzierałam się przez pokrzywy i inne chaszcze, uciekałam przed atakującymi ptakami, nie udało mi się sfotografować maskonurów, w kilku sytuacjach najadłam się stresu, ale na ląd i tak wróciłam szczęśliwa i zadowolona. I nawet Połówek - który w drodze do domu, na każde moje pytanie: „Podobało Ci się?” odpowiadał niby oburzonym tonem: Ptak mnie obsrał!! i odgrażał się, że następnym razem zabierze ze sobą łukprzyznał potem, że było super. Nie mogło być inaczej!



__________

* nasz przewoźnik oferował trzy rodzaje rejsów: 1) €15 od dorosłej osoby, wysiadającej na wyspie, 2) €10 za 45-minutowy rejs dookoła wyspy, 3) €20 za wieczorny Murder Mystery Tour, rejs poświęcony kontrowersyjnemu morderstwu dokonanemu na wyspie w XIX wieku

wtorek, 11 czerwca 2013

Na plaży, na plaży fajnie jest!



Przez miniony tydzień czułam się jak mieszkanka jakiejś tropikalnej wyspy. Przyroda eksplodowała swoimi barwami. Po nieco przydługawej i szarej zimie zieleń znów odzyskała swoją soczystość. Kwiaty w ogródku mienią się barwami tęczy i rosną w oczach. Jednego dnia były małe, drugiego urosły niczym magiczna fasola w bajce Jack and the Beanstalk. Jakby tych dobrodziejstw było mało, nad wyspą zaświeciło słońce i nie schodziło z nieboskłonu przez cały tydzień. Temperatury oscylowały średnio w granicach 24-25 stopni, by pod koniec tygodnia dobić nawet do 27. Normalnie żar tropików. Słońce odprowadzało mnie do pracy i czekało na mnie, kiedy z niej wracałam. Miało to swoje uroki, nie powiem. Nieobliczalna i niesłychanie zmienna irlandzka pogoda została chwilowo okiełznana. Wreszcie stała się przewidywalna, a ja spokojnie mogłam zrobić wieczorem pranie i zostawić je na noc w ogródku bez obawy, że rano będę musiała je wyżymać. Przyjemnie czytało się na świeżym powietrzu, chłodząc się zimną wodą, ale jeszcze przyjemniej spędzało czas nad morzem, na plaży. Bo tam ostatecznie wylądowaliśmy, nie widząc lepszego sposobu ukoronowania końca tygodnia.





Nie spodziewałam się pustek, ale jednocześnie nie oczekiwałam kilometrowych rzędów aut. W miniony weekend Irlandczycy w pełni wykorzystali dobrodziejstwa życia na wyspie i tłumnie ruszyli w kierunku złocistego piasku. Drogi i plaże napęczniały, acz szczęśliwie pomieściły wszystkich chętnych.





Pozostaje mi powtórzyć za Majką Jeżowską: Na plaży, na plaży fajnie jest. Nawet jeśli nad głową przelatują samoloty, po piasku śmigają quady ratowników, a po wodzie pływają promy. Morska bryza, słońce pieszczące ciało, gorący piasek pod stopami, dobre towarzystwo i  relaks gwarantowany.




Carpe diem! – pouczał Epikur i zdaje się, że chłopina doskonale wiedział, co robi. Poniedziałkowy poranek przywitał mnie znajomą rześkością i przyjemnym chłodem. Po południu zaś ziemię zrosił kapuśniaczek. Wygląda na to, że z końcem weekendu skończyło się też upalne lato. Grunt, że opalenizna została. I nadzieja na słoneczny, pogodny urlop.