Pierwszy
dzień nowego roku, przypadający na środę, rozpoczęłam od przeciągania się w
cudzym łóżku. Wygodnym, ale jednak
trochę za krótkim i ciut za wąskim, by mówić o pełnym komforcie. Co nie zmienia
jednak faktu, że spało mi się bardziej niż przyzwoicie.
Łóżko
było obce w przeciwieństwie do całej reszty - te strony Irlandii były mi bardzo
dobrze znane i tak też przeze mnie lubiane.
Jeszcze
zanim je opuściłam, wiedziałam już, że stary rok pozostawił po sobie przemiłe
wspomnienie w postaci nietypowo łagodnej, jak na tę porę roku, pogody.
Szczęśliwa passa trwała - nadal było sucho, bezwietrznie i bezdeszczowo, a
radosne trele dobiegające z zewnątrz uświadomiły mi, że sama powinnam zamienić
się w porannego ptaszka, jeśli chciałam zrealizować swój plan. Bo choć nie
czułam na sobie zbyt dużej presji czasu - do pracy wracałam dopiero kilka dni
później - to jednak przez te wszystkie lata życia na wyspie nauczyłam się
jednego. I stało to trochę w opozycji do swojskiej "mądrości"
przekazywanej z dziada pradziada, jakoby nigdy nie należało wierzyć kobiecie,
koniowi i psu, bo ten ostatni kiedyś ugryzie, koń kiedyś kopnie, a kobieta -
zdradzi.
Zwykłam
sobie żartować, że jestem jak Mowgli - wychowałam się wśród zwierząt, a za
prawdziwą, bezwzględną dżunglę uważam świat ludzi. Zwierzętom ufam zatem bardziej
niż gatunkowi ludzkiemu, ale to irlandzkiej pogodzie wierzę najmniej, bo z nią
nie może się równać żadna - nawet najbardziej zmienna i humorzasta - kobieta.
Doskonale
zatem wiedziałam, że to, iż obudziłam się w taki piękny poranek, wcale nie
wykluczało ulewy, wichury, gradobicia, ani opadów śniegu. Lawiny i upału - tego
jedynie się nie obawiałam. Nie na darmo tubylcy zwykli sobie żartować, parafrazując
Marka Twaina, mówiąc: "nie podoba ci się obecna pogoda? Poczekaj pięć
minut!". I rubasznie z tego zaśmiewać.
Z
wyjściem z domu czekałam ostatecznie dłużej niż pięć minut - musiałam w końcu
wypić kubek kawy i poczęstować miseczką mleka (tylko to miałam!) kota, który
ponownie wpadł w odwiedziny - ale na szczęście nie odnotowałam w tym czasie
żadnych rażących zmian atmosferycznych.
Portmagee,
które koniecznie chciałam zobaczyć jeszcze jeden, ostatni raz, zanim wrócę do
swojego hrabstwa, wyglądało niemalże tak jak zawsze. Było jedynie mniej
kolorowe niż zazwyczaj, bo przeważnie oglądam je letnią porą, no i też bardziej
uśpione i mniej ruchliwe. Bez turystów koniecznie próbujących dotrzeć na
majestatyczny Skellig Michael, przeżywający drugą młodość od czasu, kiedy
zaliczył krótki występ w "Gwiezdnych Wojnach", bez ożywionych
dyskusji dobiegających z pobliskich lokali gastronomicznych, bez rybaków
krzątających się wokół swoich łodzi. I, o dziwo!, bez... śladów wczorajszej zabawy,
która - jak przystało na sylwestra - była zakrapiana alkoholem przeróżnej
maści.
Z
ulgą odnotowałam brak śladów "uzewnętrzniania się" pijanych
uczestników zabawy, opróżnionych puszek, odłamków po szkle, które przecież tak
często gościło w ich rękach w postaci najróżniejszych butelek, kieliszków i
kufli. Tylko jeden samotny i przewrócony pokal - leżący na zielonym dywanie
utkanym z alg i wyściełającym pochylnię w porcie - zdradzał czyjąś
niefrasobliwość.
Jego
obecność była jednak na tyle błaha, że w żadnym wypadku nie odbierała uroku tej
rybackiej wiosce. Nie niszczyła też panującego w niej klimatu, a na ten
składały się jego stałe elementy: spokojne (tego dnia) wody zatoki, sfatygowane
łodzie przeróżnych rozmiarów, strategicznie ulokowane mewy - nauczone
doświadczeniem, że tu zawsze znajdą się jakieś odpadki z pańskiego stołu -
rybackie sieci i więcierze. Całe kopce więcierzy, tych "śmiertelnych
pułapek", którymi wyławia się kraby i homary z ich naturalnego środowiska
i zabiera je w ostatnią podróż.
Marynistyczne
korzenie osady są tu dość wyraźnie widoczne: a to poprzez nawiązanie nazwą
lokalu do starodawnej przemytniczej tradycji, a to znów poprzez wykorzystanie
morskich akcentów w dekorowaniu fasad, jak to ma miejsce w sklepiku z
pamiątkami, lub w The Moorings leżącym w samym sercu wioski i oferującym
możliwość noclegu, a także wyżywienia.
Na
jego krzykliwej bordowej fasadzie znajduje się granatowa kotwica, ale znacznie
ciekawsza od niej jest ta autentyczna leżąca naprzeciwko lokalu. Ma niecałe
cztery metry wysokości, waży dwie i pół tony, i pochodzi z czteromasztowca,
który pod koniec listopada 1910 roku wyruszył z USA do Irlandii z dostawą
zboża.
Łodzi
nie udało się jednak dotrzeć do miejsca swojego przeznaczenia, bo na
przeszkodzie stanęły jej złowrogie skały w pobliżu Portmagee. Szczęśliwie obyło
się bez ofiar, a całej załodze, złożonej z jedenastu osób, udało się wdrapać na
skały i ocalić swe życie. Pomogła im w tym niewątpliwie także gościnność
lokalnych mieszkańców, którzy przygarnęli rozbitków pod swój dach, nakarmili,
napoili, ogrzali, a następnego dnia odstawili na pociąg, by nieszczęśnicy mogli
wrócić, skąd przybyli.
Statek
widmo, a dokładniej mówiąc The Crompton, bo chyba jeszcze nie podałam jego
nazwy, osiadł na skałach, gdzie spoczywał przez blisko dwa lata, aż wreszcie
ocean upomniał się o swoje i wciągnął go w swoje odmęty.
Kilkadziesiąt
lat później wydobyto z niego pierwszą kotwicę i wyeksponowano ją na Valentii,
leżącej dosłownie po drugiej stronie Portmagee, a tę widoczną w porcie wioski
wyłowiono stosunkowo niedawno, bo dopiero w 2009 roku, z głębokości 18 metrów.
Dziś jest atrakcją Portmagee - wioski, która sama w sobie stanowi największy
odnośnik do jej marynistycznej przeszłości, jako że nazwano ją tak na cześć
znanego osiemnastowiecznego szmuglera alkoholu i innych pożądanych dóbr,
kapitana Theobalda Magee. Portmagee to po prostu jego port. I jedna z moich
ulubionych wiosek rybackich w Irlandii.
Z
serii: "Znajdź różnice między obrazkami". A Ty ilu potrafisz się dopatrzyć? :)