Znajdujące
się w hrabstwie Carlow Altamont Gardens często szumnie określa się
"klejnotem w ogrodniczej koronie Irlandii" i nazywa "ukrytym
skarbem" na turystycznej mapie Zielonej Wyspy.
Po
mojej niedawnej wizycie w tym miejscu pozwolę sobie stwierdzić, że tylko jedno
z tych stwierdzeń jest prawdziwe, a drugie mocno przesadzone.
Tak
się składa, że widziałam dość dużo ogrodów w swoim życiu i nie mówię tu o
wiejskich zagonikach mojej babci. W samej tylko pierwszej połowie obecnego roku
udało mi się dotrzeć do trzech różnych irlandzkich ogrodów, ale tylko Altamont
Gardens oszołomiły mnie swoim pięknym i tylko je mogłabym umieścić w pierwszej
lidze tuż koło nietuzinkowych ogrodów na wyspie Garinish w hrabstwie Cork.
Wiem,
że nie powinnam tego robić, ale nie potrafię powstrzymać się od mimowolnego
porównywania Celtyckiego Ogrodu Brygidy, o którym tutaj pisałam jakiś czas temu,
z Altamont. Obydwie wizyty miały miejsce relatywnie niedawno, ale dostarczyły
mi zupełnie innych wrażeń. Dopiero teraz widzę, jak "uboga" a zaraz
kosztowna była ta moja wizyta w Brigid's Garden. Uboga w emocje i przeżycia -
jałowa wręcz. Było ładnie i poprawnie, ale bez wielkich zrywów serca. Teraz już
rozumiem, dlaczego przygotowanie relacji z tej atrakcji tak mi ciążyło na
wątrobie. Nie było tam efektu "wow!", nie do końca czułam to miejsce,
przez co chciałam je opisać bardziej z obowiązku niż z potrzeby serca. Musiałam
dopiero pojechać do ogrodów Altamont, by zrozumieć, czego brakowało mi w
tamtych poprzednich. A brakowało mi charakteru i duszy - jeśli w ogóle można
użyć tego słowa w odniesieniu do nieożywionej materii.
Brigid's
Garden to stosunkowo młody projekt Jenny Beale, dopiero co obchodzący swoje
piętnaste urodziny. "Świeżak" i żółtodziób. Ogrody Altamont
kształtowały się przez wiele dekad, wieków nawet, przez co tamtejsze włości
nabrały charyzmatycznego i unikalnego charakteru. Czuć w nich powiew minionych
epok, jakąś nastrojową i magiczną aurę, przez co z powodzeniem mogłyby służyć
jak plan filmowy do adaptacji "Tajemniczego ogrodu" angielskiej
pisarki Frances Hodgson Burnett.
Zresztą,
nie tylko ogrody mają w sobie tę intrygującą aurę. Identycznie jest z okazałym osiemnastowiecznym
domiszczem, które - jak się przypuszcza
- mogło być niegdyś żeńskim zakonem katolickim. Jego ściany zostały wzięte w
posiadanie przez stare zachłanne pnącza. Te płaczące jesiony wokół niego, te
pnące rośliny, te nadgryzione zębem czasu mury aż ociekają tajemniczym
charakterem. Wcale mnie nie dziwi fakt, że rodzina Lecky Watson - jego ostatni
prywatni właściciele - zakochała się w nim i postanowiła go kupić niedługo po
tym, jak wprowadziła się tutaj w 1923 roku z zamiarem tymczasowego pobytu.
Urok
tego miejsca sprawił, że nowi właściciele nie tylko osiedli tu na stałe, ale
także kontynuowali dzieło swoich poprzedników, rodziny Borror, która to w
drugiej połowie XIX wieku utworzyła ikonowe elementy tej posiadłości. To oni
dali ponad setce mężczyzn tak potrzebne wówczas zatrudnienie [nie wszyscy
jeszcze otrzęśli się po klęsce głodu] w celu utworzenia imponującego jeziora,
które obecnie zdobią żółte lilie wodne. Ciąg stu ręcznie ciętych granitowych
schodów nad rzeką Slaney również powstał w tym samym okresie.
Nowym
właścicielom zawdzięcza się przede wszystkim okazałą kolekcję rododendronów,
jako że stanowiły one pasję zarówno ojca jak i jego najmłodszej córki, Corony
North, w której to posiadaniu ogrody znajdowały się aż do jej śmierci, czyli
1999 roku. Co ciekawe, rośliny, które kobieta posadziła blisko siedemdziesiąt
lat temu, nadal żyją i mają się dobrze. Choć uwielbiam rododendrony, nie dane
mi było podziwianie ich w pełnym rozkwicie - na to było niestety za późno.
Oczami wyobraźni zobaczyłam jednak, jak pięknie i bajkowo jest tutaj wczesnym
latem, kiedy te wszystkie bujne krzewy ukazują to, co mają najlepsze. W takim
miejscu jak to nawet wiosną musi być uroczo, a to głównie za sprawą blisko stu
odmian przebiśniegów, no i oczywiście niezawodnych żonkili, które jako jedne z
pierwszych zwiastują nadejście cieplejszej i jaśniejszej pory roku.
Nie
da się ukryć, że Altamont Gardens mnie zaskoczyły. Spodziewałam się tego, co
widziałam już wiele razy - ładnego formalnego ogrodu otoczonego murem, gdzie
panuje harmonia, a wszystko wydaje się być skrupulatnie wymierzone linijką. I
tak, to prawda, częściowo właśnie to zobaczyłam, ale było to tylko preludium do
prawdziwego dzieła, jakim jest ta bardziej swobodna i nieformalna część
ogrodów. Ponieważ ogrody są mieszanką tych dwóch styli, śmiem twierdzić, że
każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Nawet Połówek, który zawsze przekornie
twierdzi, że "ogrody to ZŁO", był pod wrażeniem uroku ławeczki, na
której przysiadł i musiał uczciwie przyznać, że "to im się nawet udało...
przypadkiem". Jaki to był fantastyczny zakątek: pokaźny parasol utworzony
ze splątanych gałęzi starego cypryśnika błotnego i rozłożony bezpośrednio nad
ławką, a przed nią nieruchoma tafla jeziora z jego florą i fauną.
To
tu, wśród tych bujnych krzewów i egzotycznych roślin, pośród nisko zwisających
konarów, na które trzeba było uważać, miałam nieraz wrażenie, że niezauważenie
przeniosłam się do śródziemnomorskiego kraju. Spacer wokół jeziorka, które jest
moją ulubioną częścią tych ogrodów, okazał się niesamowicie przyjemny, a do
tego atrakcyjny nie tylko pod względem wizualnym, lecz także olfaktorycznym.
Jakaż to była powabna mieszanka zapachów! Powiedziałabym, że czułam się tam,
jak w jakimś magicznym laboratorium najznakomitszego czarodzieja,
wytwarzającego eliksiry zapachowe, ale przecież doskonale wiemy, że nie ma
lepszego czarodzieja od Matki Natury.
Tyle
już napisałam o tym, czym są te ogrody. Teraz czas powiedzieć, czym nie są. A
nie są tym wspomnianym na samym wstępie "ukrytym skarbem", bo dziś
każdy wydaje się mieć do niego mapkę. Przyjechałam tutaj na jakieś dwie godziny
przed zamknięciem, w dzień powszedni, i pierwsze, co zobaczyłam, to pękający w
szwach parking. Tego się zdecydowanie nie spodziewałam. Ale to tylko potwierdza
to, co napisałam wyżej - to jest przeurocze miejsce i po prostu warto tu być. A
jako że ogrody są nierozerwalnie związane z cyklem przyrody, ich wygląd zmienia
się wielokrotnie w ciągu roku. Bo nie tylko Grey ma pięćdziesiąt twarzy ;)
W
przeciwieństwie do Brigid's Garden w hrabstwie Galway Altamont jest naszym wspólnym,
narodowym i darmowym dobrem, nie pozostawiającym leniom kanapowym żadnej
wymówki - tu nie trzeba mieć wypchanego portfela, by miło spędzić czas,
aczkolwiek to pożyteczny gadżet, jako że na miejscu znajduje się także
kawiarenka serwująca ponoć zacne smakołyki. Czas mnie gonił, więc nie
przetestowałam jej, a cała przyjemność kosztowała nas jedynie 2 euro, bo tylko
tyle trzeba zapłacić za parking. Jedynie dwa euro! Bez względu na to, czy
przyjedziesz sam(a), czy furgonetką, w której masz wszystkich żyjących członków
swojego drzewa genealogicznego [ale nie czworonogów, bo akceptuje się tu tylko
psy asystujące] - w przeciwieństwie do takich atrakcji jak Powerscourt
Waterfall, czy klify Moher, zdzierających z turystów kasę - zapłacisz nadal
tylko dwa euro!
To
co? Na co czekasz? :)