Castlebar
wita mnie siąpiącym deszczem i chmarą palaczy przed budynkiem dworca, na co
reaguję grymasem dezaprobaty i szukam zakątka, który byłby zarówno suchy jak i
wolny od nikotynowego smrodu.
Nie
przejmuję się tym, że podróżni rzucili się na stojące taksówki jak rolnicy na
unijne dotacje. Tym razem byłam pilną uczennicą i porządnie odrobiłam pracę
domową - mam w telefonie zapisany numer tutejszego taxi i mam zamiar zrobić z
niego użytek.
Dzwonię
więc i mówię, że jestem jedną z tych sierot, które kryją się przed deszczem i
że byłabym wdzięczna za podwiezienie mnie do hotelu. W odpowiedzi słyszę, że za
10 minut przyjedzie po mnie srebrne mondeo, dziękuję więc, kończę rozmowę i
zaczynam wyglądać mojego powozu.
Moje
serce blachary ożywia się, kiedy jakiś czas później zauważam białe, najnowsze
mondeo ze stajni Forda, ale wraca do swoich nudnych siedemdziesięciu uderzeń na
minutę, kiedy okazuje się, że to nie moja taksówka. Przez chwilę łudziłam się jednak,
że mój taksówkarz jest tym typem mężczyzny, który nie potrafi poprawnie
rozróżnić i nazwać kolorów. Ale nie - Irlandczyk, z którym rozmawiałam,
doskonale wie, że srebrny to nie biały, śnieżny, nie kremowy i nie perłowy.
Jego samochód jest właśnie taki, jak powiedział - srebrny. Zna się zatem na
rzeczy.
Ma
za to niepokojąco mało do powiedzenia, kiedy pytam go o miejsca, które mogłabym
zwiedzić w jego mieście. Milknie na dobre pół minuty, a ja myślę sobie, że to
cholernie smutne, iż nie jest w stanie wymienić ani jednego zabytku.
Automatycznie przypomina mi się Patrick z boskiego Kerry - niebywały lokalny
patriota, głęboko wierzący, że Kerry Cliffs będą kiedyś tak popularne jak
Cliffs of Moher. Uśmiechnęłam się wtedy pobłażliwie na to jego dictum, bo wydało
mi się to grubą przesadą (teraz jednak już nie jestem taka pewna swego, biorąc
pod uwagę niezdrowy hype na Star Wars
i Portmagee...), nie zmieniło to jednak faktu, że Patrick był jedynym
Irlandczykiem, i w ogóle nielicznym mężczyzną, z którym mogłam długimi
godzinami rozmawiać o tutejszych atrakcjach. Było to tak nietypowe
doświadczenie, że skłonna byłam zakończyć naszą rozmowę wyznaniem "marry
me!" ;)
Po
niecałej minucie milczenia mój taksówkarz odzyskuje głos i zaczyna sypać
kolejnymi propozycjami jak z rękawa: "tam jest Next i TK Maxx, a tu zaraz
koło ciebie Shaws..." No tak, wziął mnie za typową kobietę spragnioną
zakupów i myślał, że usatysfakcjonuje takimi odpowiedziami, ale tym razem to ja
wykazuję się niewiele mniejszą ignorancją i pytam: "Co to Shaws? Coś jak
Debenhams?"
Po
początkowych nieudanych próbach znalezienia tematu, w którym obydwoje czujemy
się w miarę pewnie, z pomocą przychodzi fantastyczna czwórka z Dingle, główny
powód mojego przyjazdu, Walking On Cars. Mówię, że idę na ich koncert
wieczorem, że już nie mogę się doczekać, a mój entuzjazm spotyka się z jego
aprobatą - "Dobrzy są, na pewno będzie spory tłum!", mówi.
Hotelowe
lobby sprawia jak najbardziej pozytywne wrażenie, choć brakuje mu nieco
przytulności. Pomimo świątecznych dekoracji całość jest tylko ciut cieplejsza
niż aura Królowej Śniegu z baśni Andersena i odrobinkę bardziej przytulna
niż... kostnica. Za to tak samo zimna jak ona, kiedy drzwi obrotowe wdmuchują
lodowate powietrze z zewnątrz.
Z
trzech recepcjonistek, na które natrafiam przez cały mój pobyt, na powitanie
i zameldowanie przypada mi ta najmniej
sympatyczna. Ogranicza kontakt ze mną do minimum wymaganego przy rezerwacji,
dlatego w pewnym momencie przenoszę całą swoją uwagę na jej sympatyczniejszą
koleżankę meldującą innych gości, bo dobiegają do mnie interesujące strzępki
ich rozmowy.
-
"Ja przepraszam, że tak się ostentacyjnie przysłuchuję Waszej rozmowie,
ale tak się składa, że też idę na koncert Walking On Cars i chętnie
skorzystałabym z tej samej drogi. Czy mogłaby mi Pani powtórzyć te
wskazówki?" - proszę.
Okazuje
się bowiem, że z hotelu można bardzo szybko i sprawnie dostać się do sali
koncertowej w The Royal Theatre, gdzie odbędzie się koncert, i można to zrobić
za pomocą parkingu i zadaszonego przejścia, o czym nie miałam wcześniej
pojęcia. Jest mi to jednak bardzo na rękę, jako że chciałam zminimalizować
samotne włóczenie się nocą.
O
tym, jak blisko mam do wyżej wspomnianego teatru, przekonuję się, kiedy wchodzę
do swojego hotelowego pokoju. Jedną z jego ścian tworzy typ okna, które
uwielbiam - od sufitu do samej podłogi - i wychodzi ono właśnie na budynek The
Royal Theatre, z którego niedługo po piątej zaczynają dobiegać do mnie tak
wyraźne dźwięki piosenek WoC, że jestem w stanie podać ich tytuły. To wszystko
sprawia, że coraz silniej zaczynam odczuwać podekscytowanie związane z całym
tym wydarzeniem, a jednocześnie poddawać się nielogicznym myślom: A może
pomyliłam godzinę rozpoczęcia koncertu?! Może on już trwa w najlepsze?!
Internetowa
wyszukiwarka jest ostatnim miejscem, do którego należy się udać, kiedy szuka
się ukojenia i odpowiedzi na dręczące pytania, a jednak dokładnie to robię.
Wydawać by się mogło, że nie ma nic skomplikowanego w stwierdzeniu "doors
open at 7:00", a mimo to postanawiam sprawdzić, co na ten temat ma do
powiedzenia Internet. I jak można przypuszczać, znajduję w nim totalnie
rozbieżne opinie. Według jednych - o siódmej NAJPÓŹNIEJ powinno się stać przed
drzwiami sali koncertowej, według innych - NAJWCZEŚNIEJ. Wszystko ma zależeć od
rodzaju koncertu, na który się idzie.
Skaczę
z wątku na wątek, bo jeden z nich wyjątkowo wpada mi w oko: "Co na siebie
założyć, idąc na koncert?" Na pierwszy rzut oka - typowy
"problem" millenialsów i pierwszego świata, ale... sama mam właśnie
taki dylemat. Gdyby miał on miejsce latem w plenerze, założyłabym coś zwiewnego
w klimacie boho, ale do teatru nie wypada. Dlatego spakowałam do walizki
garderobę w czarnym kolorze, mimo że występ muzyczny to nie sztuka i mogę sobie
pozwolić na niezobowiązujący strój.
Problem w tym, że nie potrafię się zdecydować: głęboki, sznurowany
dekolt czy też może prześwitująca "siatka", która choć pozornie
zakrywa wszystko, to jednak częściowo odsłania te partie, które są za nią "schowane".
A
jakby tego było mało, mam kolejny "wielki" dylemat: użyć szminki czy
też nie? Boję się, że - jak przystało na
rodowitego mazgaja - w pewnym momencie nie uda mi się powstrzymać łez, przez co
zacznę pociągać nosem, trzeć twarz dłonią i w efekcie skończę z rozmazanym
makijażem à la Joker. Postanawiam jednak zaryzykować i pociągnąć usta
karminowym kolorem, który do spółki z czarną seksowną bielizną i otulającym
zapachem perfum ma mi dodać odwagi, której tak mi teraz brakuje (tylko kobiety
to zrozumieją, mężczyźni dodają sobie kurażu kolejnymi shotami...) Tak
przygotowana wychodzę, udając, że samotne wyjście na koncert, na który z reguły
chodzi się z przyjaciółmi i bliskimi, jest czymś co robiłam już tysiąc razy i
co w ogóle mnie nie rusza...