Książka
Pata Marry'ego "The Making Of a Detective: A Garda's Story of Investigating Some of Ireland's Most Notorious Crimes" okazała się być dla mnie istnym darem niebios i
chyba nie mogła wpaść w moje ręce w lepszym czasie.
Zacznę
od tego, że usłyszałam o niej przypadkiem, dzięki niezawodnemu RTÉ Radio 1, ale
nie przez przypadek zapragnęłam ją przeczytać. Ta tematyka była mi bowiem od
dawna bliska, i choć już na tamtym etapie byłam zapoznana z najgłośniejszymi
przestępstwami, które wstrząsnęły Irlandią, nie miałam jednak okazji czytać
książki, która wyszła spod ręki wybitnego detektywa, a takim właśnie był Pat
Marry. Był, bo choć nadal żyje, to jednak już nie jest zawodowo czynny, jako że
po 33 latach sumiennej, ale jakże żmudnej i wyczerpującej psychicznie służby w irlandzkiej
policji, An Garda Síochána, przeszedł w 2018 roku na zasłużoną emeryturę.
Zamówiłam
ją w bibliotece chyba jeszcze tego samego wrześniowego dnia i nie bardzo
zdziwiłam, kiedy trafiłam na koniec długaśnej kolejki, nie dającej żadnych
nadziei na to, że książka trafi do mnie w najbliższych tygodniach.
Grzecznie
czekałam na nią przez te ostatnie miesiące minionego roku, a kiedy już niemal
zapomniałam, że takie zamówienie widnieje na moim bibliotecznym koncie, dostałam
SMS-owe powiadomienie z biblioteki, że dzieło Pata Marry'ego czeka na odbiór,
na co pozostało mi jedynie przyklasnąć.
Wyczucie
czasu miała idealne - tak się bowiem składało, że pakowałam się na sylwestrowy
wyjazd do Kerry i potrzebowałam czegoś nowego do czytania, a nie chciałam
zabierać ze sobą żadnych podręczników ani "Jesieni cudów" Jodi
Picoult - cegły, którą męczę już chyba
trzeci miesiąc i nadal nie mogę skończyć, bo jakoś tematyka mi nie podeszła.
Zabrnęłam jednak za daleko, by się poddać i ją porzucić (bardzo nie lubię tego
robić).
Sylwestrowy
wieczór okazał się być idealną porą na czytanie, bo kiedy dotarłam już na
miejsce, nagle zdałam sobie sprawę, że od północy dzieli mnie jeszcze
"cała wieczność", a w realizacji mojego planu polegającego na
spacerowaniu i podziwianiu pięknych widoków przeszkadza mi... wszechobecna
ciemność. Wszechświat zdecydowanie nie był po mojej stronie, bo na sylwestrową
noc pechowo przypadł nów. Noc była zatem czarna jak smoła, a ja pomimo
największych chęci nie mogłam zlokalizować nawet najmniejszej gwiazdy, która
prowadziłaby mnie do mojego prywatnego "Betlejem".
Kiedy
przebywa się w takich warunkach na "odludziu", nie widzi się
dosłownie nic.
Jak
na ironię losu znajdowałam się w pięknych okolicznościach przyrody, ale nie
mogłam ich podziwiać. Valentia, na której jest tyle lamp ulicznych, co kot
napłakał, spowita była czarnym całunem (i szybko dotarło do mnie, że nic tu po
mnie), droga od "mojego" domku do Portmagee - również. A ponieważ
wyglądałam jak ninja i od stóp do głów odziana byłam w czerń, prędko
zrozumiałam, że spacer w takich warunkach jest tak samo bezpieczny jak skok na
bungee... bez zabezpieczającej uprzęży i liny.
Wróciłam
więc do wynajmowanego domku, odkorkowałam szampana o kilka godzin za wcześnie,
wypiłam duszkiem o kilka lampek za dużo, a kiedy już zaczynało mi szumieć w
głowie, rzuciłam się na łóżko i zaczęłam czytać książkę Pata, wychodząc z
założenia, że to najmądrzejsze, co mogę zrobić.
Istniało
dość spore ryzyko, że zasnę, bo narzuta na łóżku była tak mięciutka i
przyjemna, a ono samo nieubłaganie mamiło mnie niczym mitologiczne syreny
Odyseusza. Wystarczyło tylko zamknąć oczy... Jednak tak samo jak on oparłam się
pokusie, bo jak tylko zaczęłam czytać, to już nie mogłam się oderwać. I niech
to zdanie będzie najlepszą rekomendacją. Skoro ja (ja! - mająca mniej więcej
taką samą tolerancję na alkohol jak noworodek i upijająca się samym jego
zapachem) nie zasnęłam, Wy też nie zaśniecie!
Lubię
czuć więź z autorem książki albo chociaż jej bohaterami, i w tym przypadku tak
właśnie było. Szybko polubiłam Pata, bo był szczery, prostolinijny, skromny i
niczego nie ukrywał. Już w samym prologu szczerze wyznał wątpliwości i
frustracje, jakie nim szargały niedługo po tym, jak opuścił mury szkoły
policyjnej - bez pleców, które ułatwiłyby mu karierę, za to z głową pełną
ideałów i z nieodpartą chęcią, by służyć, pomagać, zmieniać świat na lepsze. Wyjątkowo
dobrze było mi znane zdanie, które i on
wypowiedział pewnej letniej nocy: "There has to be more to life than
this", kiedy dopadła go frustracja związana z bezsensownością i nudą jego
ówczesnej egzystencji, sprowadzającej się tylko do "ochraniania"
brytyjskiej ambasady.
Kolejne
strony sprawiały, że autor tylko i wyłącznie zyskiwał w moich oczach: jego
upór, konsekwencja, determinacja, kodeks wartości, pracowitość mróweczki i
pieczołowitość z jaką wykonywał swoje zadania, zrobiły na mnie piorunujące
wrażenie. Ale to nie one najbardziej mnie zaskoczyły.
Zdecydowanie
najbardziej zdziwiło mnie to, że pomimo trzech dekad babrania się w szlamie, taplania
w ludzkim szambie - w tym, co ludzie mają w sobie najgorsze, pomimo oglądania
miejsc okrutnych zbrodni, których nie da się "odwidzieć", choć bardzo
by się tego chciało i wiele by się za coś takiego oddało, pomimo tego całego
zła Pat daleki jest od ferowania wyroków i określania nawet najokrutniejszych
zbrodniarzy diabelskim nasieniem.
Ile
w tym człowieku jest zrozumienia dla grzesznej ludzkiej natury, ile
miłosierdzia i ile troski o to, by nawet największy bydlak traktowany był z
godnością i szacunkiem! Ile w nim jest człowieczeństwa! - właśnie to mnie
nieustannie zaskakiwało.
Pat
nigdzie nie napisał, że jest pełnym zrozumienia, ciepłym człowiekiem. Nie
musiał, bo chyba zupełnie nieświadomie taki portret siebie naszkicował. Tak
właśnie go sobie wyobrażam - jako dobrodusznego, życzliwego człowieka, do
którego przychodzi skruszona bliska mu osoba, mówiąc: "Sorry, I fucked up",
a on w odpowiedzi bierze ją w ramiona i nie robi żadnych wyrzutów.
Mordercy,
z którymi miał do czynienia na swojej ścieżce zawodowej, odebrali mu prawo do
spokojnego przesypiania nocy, być może ograbili go z kilku(nastu) lat życia,
dali w zamian nieznośną bezsenność, ale jednego go nie pozbawili - człowieczeństwa.
Oprócz
przenikliwego umysłu, niebywałego atutu każdego szanującego się detektywa, wysokiego IQ oraz inteligencji emocjonalnej
zazdroszczę mu właśnie tego człowieczeństwa, humanitarności i wiary w ludzkość.
Podziwiam, że nie dał się psychicznie zgnoić i zdeptać, a o to akurat nietrudno
w jego profesji i jego świecie.
Bardzo
przyjemnie spędziłam czas, czytając tę lekturę, ale lojalnie uprzedzam, że
natrafiłam w niej też na takie fragmenty, przy czytaniu których drżała mi
broda, a oczy zaczynały łzawić... Pewnych rzeczy nie mogę zwyczajnie zrozumieć.
Na przykład tego, jak można bestialsko zakatować swoją żonę, po tym jak
spędziło się z nią kilkanaście lat życia, po tym jak się ją tuliło, całowało, kochało,
po tym jak wyznawało się jej miłość na ślubnym kobiercu? Po tym, jak spłodziło
się z nią dzieci. Ten konkretny fragment mnie zmiażdżył. Bo co może być
bardziej wyrazistym przykładem czegoś, co określiłabym jako "the ultimate
betrayal", jeśli nie wsunięcie kobiecie złotej obrączki na palec, a
następnie doprowadzenie do zsunięcia jej z jej opuchniętych, posiniaczonych i sztywnych
palców przez patologa sądowego przeprowadzającego sekcję zwłok...
Jak
można też narazić swoje dzieci na wstrząsający widok zmaltretowanej i zalanej
krwią matki? Jak można skazać je na traumę, która pozostanie z nimi już do
końca życia?
Jak
można kogoś tak skatować, że przez osiemdziesiąt ostatnich minut swojego życia
będzie przeżywał piekło na ziemi, usilnie próbował zadzwonić i wezwać pomoc,
ale nie będzie mógł wymówić żadnego słowa, bo życie będzie z niego wyciekało
niczym woda z pękniętego naczynia?
Jak
można brutalnie zatłuc swoją żonę, a potem z pełną premedytacją zadzwonić do
jej matki i wysłać ją na miejsce kaźni, doskonale zdając sobie sprawę, że
znajdzie ona tam swoją ukochaną córkę, albo raczej to, co z niej pozostało...
No
jak tak, kurwa, można?! Powie mi ktoś?
Pat
Marry to mój bohater.
Pat
Marry to człowiek, który może spać spokojnie - o ile uda mu się już tego snu
zaznać - wiedząc, że jego życie nie poszło na marne, lecz przyniosło wiele
dobrego.
Chciałabym
kiedyś móc powiedzieć o sobie coś takiego, stojąc jedną nogą nad grobem.