Kiedy
jakieś niecałe dwadzieścia lat temu czytałam "Proces" Kafki, nawet
przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś sama będę prowadzić surrealistyczne życie
niczym jej główny bohater, nieszczęsny Józef K. Niby wolna, ale jednak
ograniczana jakimiś absurdalnymi nakazami. "Aresztowana" mimo że nic
złego nie zrobiłam. Na siłę izolowana od tego, co bliskie mojemu sercu. Zmuszona
rezygnować ze swojej wolności przemieszczania się w imię wyższego dobra.
Nie
przyszło mi to do głowy nawet rok temu, kiedy beztrosko spacerowałam po
pięknych plażach Connemary, dokarmiałam tamtejsze konie i osiołki, przebywałam
w lokalach gastronomicznych i cieszyłam szeroko pojętą wolnością. Tamtejsza
codzienność wydawała się wtedy taka oswojona i normalna. Tak było zawsze, i tak
zawsze miało być.
Nie
miałam też pojęcia, jak bardzo prorocze okażą się moje słowa - "będzie się
działo!" - kiedy pisałam w grudniu podsumowanie minionego roku. Nie tak
sobie to wszystko wyobrażałam. Chciałam przede wszystkim kontynuować dobrą
podróżniczą passę z 2019 roku, kiedy to przez siedem miesięcy w roku odbywałam
większe i mniejsze, bliższe i dalsze wyprawy. Ten obecny miał być jeszcze
lepszy pod tym względem, i choć jego początek - styczeń i luty - zapowiadał się
tak obiecująco, potem wszystko posypało się jak domek z kart. Marzec i kwiecień
spędziłam zatem w domu, a raczej w trasie dom-praca-dom, grzecznie nie
wychylając się nawet o centymetr zza mojego hrabstwa.
Renvyle Beach
Czasami
myślę sobie, że mogło być jeszcze gorzej. Że ta cała zaraza mogła dopaść nas
jesienno-zimową porą, kiedy świat jest szary, bury i ponury. Innym razem zaś -
że łatwiej byłoby mi siedzieć w domu na tyłku właśnie wtedy, kiedy za oknem
byłaby szaruga zamiast pięknego słońca i zieleni.
Spójrzcie na ten piękny kasztanowiec w Letterfrack!
I
choć w normalnych okolicznościach pewnie spędziłabym ten długi majowy weekend w
jakimś ukochanym zakątku wyspy, zostaję w domu, mimo że już mnie skręca z
tęsknoty za dzikim zachodem Irlandii.
Renvyle Beach. Jeszcze jedna piękna plaża Connemary
Wczoraj
po raz pierwszy w tym całym zamieszaniu natrafiłam na kontrolę drogową, więc
miałam namacalny dowód na to, że ostrzeżenia o zwiększonej liczbie policjantów
na drodze nie są pustymi groźbami. Mam jednak pewne wątpliwości do skuteczności
takich działań. Młodziutki i nieopierzony Garda, pewnie świeżo wyrwany z
Templemore, i który na dobrą sprawę mógłby być moim synem, gdybym inicjację
seksualną zaczęła jakieś cztery lata wcześniej, niż to miało miejsce,
specjalnie nie drążył, gdzie i po co jadę. Miałam wprawdzie przygotowaną
przepustkę z kliniki, ale wystarczyło, że podałam jej nazwę i wymieniłam moje
osiedle, by mnie bez problemów przepuścił. A co gdybym to wszystko wymyśliła?
Podała fałszywy powód? Też pewnie by mnie przepuścił, w dodatku błogosławiąc na
drogę. A w to, że ludzie kłamią jak z nut akurat nie wątpię. Zastanawiam się,
czy mieliście już styczność z punktami kontrolnymi na drogach i czy to wszystko
odbywało się u Was tak samo jak u mnie, czyli "na słowo".
Tullycross. Uwielbiam irlandzkie chaty kryte strzechą!
Wyjątkowo
ładna pogoda nie sprzyja izolacji i kwarantannie, a zakazany owoc zawsze
smakuje lepiej, co już dawno potwierdziły choćby czasy prohibicji i
delegalizacji prostytucji i narkotyków. Ludzie zawsze będą wyłamywać się i
łamać zakazy. Zresztą, już od ponad dwóch tygodni mam nieodparte wrażenie, że
znacznie zwiększył się ruch na drodze. Jako że mój dom znajduje się dość blisko
głównej drogi, a okno w łazience mam przeważnie zawsze uchylone, codziennie
rano jeszcze przed wyjściem do pracy wiem, że nie będę jedyną jej
użytkowniczką.
Kylemore Abbey zawsze w remoncie niczym Sagrada Familia
Jeśli
Wam również tęskno do "tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych",
to może uda mi się pokrzepić Wasze serca garścią ładnych irlandzkich widoków.
Tak było rok temu. Dziś mam wrażenie, że od tamtego maja dzieli mnie cała
wieczność.
W
długi majowy weekend mieliśmy problem z dojazdem do naszego B&B i przebiciem
się przez ulicę Tullycross, gdzie akurat odbywał się cieszący się sporą
popularnością - już czternasty z rzędu - Connemara Mussels Festival. Mała
wioska tętniła wtedy życiem, dziś pewnie świeci pustkami. Festiwal zakończył
swój żywot, ale jego organizatorzy zapewniają, że już pracują nad czymś, co
mogłoby go godnie zastąpić.
The Lodge, Letterfrack. Pub, restauracja, hostel
Pytacie
czasem o lokale gastronomiczne w Connemarze. My od zawsze stołowaliśmy się w
restauracji The Lodge w Letterfrack, ale jako że jest to przybytek, który był
dość wcześnie zamykany na zimę (bodajże już w październiku) i otwierany dopiero
późną wiosną na nadejście sezonu turystycznego, z konieczności przerzuciliśmy
się na Veldon's Seafarer, która leży o rzut beretem od The Lodge.
Veldon's Seafarer, Letterfrack
W
międzyczasie musiało zmienić się kierownictwo w The Lodge, bo któregoś niezbyt
pięknego dnia obwieszczono nam, że w tym miejscu już nie honoruje się karty
lojalnościowej, którą mieliśmy (friends & family - 10%), a przegrzebki z
Derryinver, które zawsze tu zamawiałam, zaserwowano mi w inny niż zazwyczaj
sposób.
Renvyle Beach
Ponadto
sama restauracja zaczęła jakby bardziej niż zwykle aspirować do rangi tych
bardziej luksusowych. Po raz pierwszy dane nam było poznać szefa kuchni,
"Marko", który albo miał wyjątkowo świetne geny, albo faktycznie był
tak młodziutki, na jakiego wyglądał. Marko przywitał się i oznajmił, że to on
będzie dla nas gotował, a potem na długo ku niezadowoleniu Połówka i naszej
kobiecej uciesze, przycupnął u naszego stolika i z autentyczną pasją opowiadał
o kolejnych potrawach. A kiedy dowiedział się, że dzięki niemu i jego
czekoladowemu musowi przeżyłyśmy tutaj z Ronnie wyjątkowo intensywny orgazm
kulinarny, napuchł z dumy, że za jednym razem zadowolił dwie kobiety i hojnie
zaoferował, że może nam zaserwować jeszcze jeden taki mus (oczywiście "on
the house"!), skoro aż tak bardzo nam smakował. Urzekające, sami
przyznajcie!
Urocza wioska Tullycross
The
Lodge ma zatem taką bardziej wyrafinowaną aurę niż jej konkurentka, Veldon's
Seafarer, gdzie raczej nie poznacie jej szefa kuchni, ale nie oznacza to, że
wśród jej klienteli znajdują się sami arystokraci ;) Bo oprócz restauracji jest
tu także hostel, a także pub, i to właśnie z niego podszedł kiedyś do naszego
stolika dziarskim krokiem pewien motocyklista, dzierżąc w ręku kufel Guinnessa.
W czasie tej krótkiej rozmowy oznajmił mi, że widział, jak robiłam zdjęcia
motocyklom na parkingu, zdradził nam, że jego eksdziewczyna była Polką, a nawet
zademonstrował swoją znajomość wulgarnej polszczyzny. Niestety nie dane nam
było poznać naszego towarzysza bliżej, bo wkrótce wrócił z łazienki Połówek i
nasz stolik zrobił się nagle za mały dla czterech osób. Połówek bowiem,
potwierdzając mądrość porzekadła "jak Polak głodny to zły", zaczął
roztaczać wówczas tak mocną aurę "back off, dude!" (a może to było
"fuck off, dude"?) i zachowywać się tak terytorialnie, że doprawdy
nie zdziwiłabym się, gdyby nagle podniósł nogę i obsikał nasz stolik ;) Nasz
nowy znajomy sprawniej ode mnie odczytał niewerbalne sygnały innego samca i tak
szybko się ulotnił, że nie zdążyłam nawet przeprosić go za niecodzienną
gburowatość Połówka.
Kylemore Abbey - opactwo sióstr benedyktynek nad malowniczym jeziorem Pollacapall
Veldon's Seafarer
W
Veldon's Seafarer również jest pub i możliwość noclegu, ale tutaj nigdy nie
spotkała mnie żadna przygoda. Wystrój, jak sama nazwa wskazuje, utrzymany jest
w morskim klimacie: śruby napędowe, sieci, boje... Atmosferę zaś określiłabym
jako bardziej swojską, niezobowiązującą i swobodną. Po tym jak jednego wieczoru
zjedliśmy tu przepyszny chowder, kolejnego dnia również się tam stawiliśmy,
chcąc przed powrotem do domu urządzić ponowną ucztę naszym kubkom smakowym. Tym
razem mieliśmy jednak pecha. Nie dość, że stolik, przy którym usiedliśmy, lepił
się do moich rąk, albo one do niego, to w restauracji nadal serwowano menu
śniadaniowe, bo na chowder i kilka innych potraw zabrakło składników (według
wersji kelnerki: zamówienie nie dotarło na czas). Zamówiliśmy zatem sconesy i
kawę, a kelnerka bez mrugnięcia okiem przyjęła zamówienie, nie dopytując nawet,
jaką kawę sobie życzymy, więc kiedy olśniło nas, że tego nie sprecyzowaliśmy,
trzeba było wyruszyć na jej poszukiwanie i dopowiedzieć szczegóły. Obydwa miejsca
jednak uważam za godne polecenia, a tych, którzy chcą typowej atmosfery
starego, tradycyjnego pubu, odsyłam do pobliskiego Paddy Coynes w Tullycross.
Pomimo
tej całej nieco pesymistycznej sytuacji, w której się znaleźliśmy za sprawą
wirusa, nadal wierzę, że jeszcze będzie pięknie. I choć nie robię konkretnych
planów wyjazdowych, często wyobrażam sobie swoje przyszłe wycieczki po
Irlandii, a w myślach pokonuję granice swojego hrabstwa i zapuszczam daleko,
daleko od niego. Dzięki temu, co się dzieje, zrozumiałam też, że moje marzenia
o życiu na małej irlandzkiej wyspie, bądź gdzieś na zachodnim wybrzeżu, mają
jak najbardziej rację bytu.
W tym zrujnowanym zamku Renvyle mieszkała kiedyś królowa piratów, Grace O'Malley. Miało w nim miejsce także wesele, których uczestników - w stylu "Gry o Tron" - napadł i wyrżnął w pień wrogi klan. Dom obok to noclegownia The Olde Castle. Uwielbiam ten zakątek półwyspu Renvyle, ale jeszcze nigdy tu nie nocowałam. W latach 70. XX wieku zamek wystąpił w filmie "The Purple Taxi".
Tullycross
Kilkanaście lat temu, kiedy trafiłam tu przypadkiem, zakochałam się w tym widoku od pierwszego wejrzenia. Urzekły mnie cisza i błogość, jakimi emanował ten zakątek. Konie na pobliskim pastwisku też pewnie nie pozostały bez znaczenia ;) Do dziś mi nie przeszło!
Wielki miłośnik jabłek. I jeden z najwdzięczniejszych modeli, jakich miałam :)
A
jak Wy sobie radzicie?