niedziela, 31 maja 2020

Running To The Sea - zapiski z samotni latarnika (1)



Tylko niewiele przesadzę, stwierdzając, że do tego wyjazdu przygotowywałam się niemal całe swoje dorosłe życie. Nie znałam szczegółów, nie znałam dnia ani godziny, ale wiedziałam, że kiedyś to w końcu zrobię. Wiedziałam, że kiedyś zrealizuję swoje marzenie o pobycie w latarni na końcu świata. A kiedy już nadeszła ta wiekopomna chwila, byłam z siebie dumna, bo miałam zaplanowane praktycznie wszystko - co do najmniejszego detalu. 
 Fintra Beach
Wymagała tego powaga sytuacji, nie jechałam bowiem do pięciogwiazdkowego resortu, gdzie usłużna obsługa byłaby na każde kiwnięcie mojego palca. Wybierałam się w odludne miejsce reklamujące się brakiem TV, a nawet zasięgu telefonicznego (tutaj wybiegnę nieco w przyszłość - z tym zasięgiem nie jest aż tak źle, jeśli - tak jak ja - jest się w Vodafone, wiem jednak, że jego całkowity brak dotyka czasem użytkowników innych sieci). 
 Bruckless, Donegal
Upewniłam się zatem, że mam ze sobą wszystko, co wydawało mi się koniecznie do spełnienia fantazji o idealnym pobycie w domu latarnika - od produktów tak prozaicznych jak prowiant i woda, przez te zbędne, ale mimo wszystko pożyteczne (rękawiczki, czapka, koc, aparat, a nawet kapcie i ulubiony sweter), aż po te bardziej wyszukane, bez których mogłabym się obejść, ale jednak nie chciałam (ekspres do kawy, świeczki, drwa do kominka...). A do tego garść rzeczy, która miała mi ten pobyt jeszcze bardziej umilić - papeteria do pisania listów, by jeszcze bardziej wczuć się w starodawny klimat, książki i notatki do czytania, dziennik do pisania... Perfumy i aromatyczny płyn do kąpieli, bo choć domyślałam się, że w takie miejsce nie zajrzy nawet pies z kulawą nogą, przez co nie muszę wyglądać ani pachnieć jak wyfiokowana dama, to jednak nade wszystko jestem próżną kobietą i lubię się rozpieszczać. 

W mojej idealnej wizji nie mogło zabraknąć także ciętych kwiatów, ale z tym punktem programu postanowiłam rozprawić się w samym Donegalu, gdzieś po drodze do latarni, wychodząc z założenia, że kilkugodzinna podróż na kraniec Irlandii nie wyjdzie kwiatom na dobre. A jako że zamarzyło mi się śniadanie w postaci jajecznicy, przystanek na małe zakupy i tak był wskazany. O ile jaja można było bez problemu nabyć w małym sklepiku w mieście Donegal, to na same kwiaty musiałam poczekać aż do przedostatniego dnia mojego pobytu i wizyty w Killybegs, największym porcie rybackim na wyspie. Ponieważ nie był to artykuł pierwszej potrzeby, a jedynie moja fanaberia, doszłam do wniosku, że szkoda mi czasu na ich poszukiwania, kiedy czeka na mnie latarnia.

Ten przydługi wstęp był tu po to, by stwierdzić jedną krótką prawdę: pewnych rzeczy po prostu nie można sobie zaplanować i przewidzieć. Bo choć wiedziałam, czego się spodziewać (wielokrotnie przeglądałam zdjęcia latarni i sąsiadujących z nią domków latarnika), rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania! 

Na miejscu - ku mojemu zaskoczeniu - zamiast Gerarda, managera zarządzającego domkami latarnika, pełniącego również rolę gospodarza witającego gości, pojawiła się jego żona. Ubolewam nad faktem, że jej imię mi umknęło w czasie powitania - byłam jednak pod zbyt dużym wrażeniem - bo teraz muszę określać ją mianem "żony Gerarda", co w pewien sposób jej umniejsza i traktuje ją przedmiotowo, a przy okazji pewnie śmiertelnie obraża wszystkie feministki i dyskredytuje mnie w ich oczach.  

To sympatyczna Irlandka była, z uroczym lokalnym akcentem, ale jednak na co dzień zajmowała się czym innym, co też dość szybko odkryłam. Kiedy bowiem w czasie oprowadzania po pomieszczeniu gospodarczym zapytałam ją, czy oprócz stojącej koło nas pralki jest także jakiś detergent do niej, nie miała zbyt dużego pojęcia, co jest na wyposażeniu, a co nie. Potem z kolei, cała w skowronkach, zagaiłam o tę lokalną plażę koralową, co to miała tutaj być w pobliżu, i niesamowicie szybko pożałowałam tego pytania, uświadamiając sobie, że niechcący znów wprowadziłam ją w zakłopotanie. 
Po lewej - dwie sypialnie (moja to ta pierwsza), po prawej- salon i łazienka, na wprost - tajemnicze pomieszczenie, do którego nie było wstępu
Kiedy zatem żona Gerarda zaczęła dumać nad zadanym pytaniem, ja zaczęłam wycofywać się rakiem i nieco zbyt nadgorliwie podkreślać, że: "no, no, no, it's fine, it DOESN'T matter". Miałam już na tym etapie swoje podejrzenia - w drodze do latarni, w tej części cypla, gdzie kończyła się cywilizacja, a zaczynała "dzicz", mignęła mi bowiem plaża i biegnący po niej zając, spłoszony niespodziewanym hukiem wywołanym przez koła pojazdu przetaczającego się po metalowej kratownicy, miałam zatem nadzieję, że to właśnie ta, ale z jej oględzinami musiałam zaczekać do następnego dnia (tak, to była ta!). 

 Plaża koralowa, a jednocześnie koniec cywilizacji. Za tą ławką nie było już żadnych domostw, tylko latarnia <3
Wielką radość mi za to uczyniła, kiedy z drżeniem serca spytałam o to, czy w drugim domku latarnika, przylegającym do tego "mojego" i dzielącym z nim ogródek, są jacyś goście, a ona odrzekła, że nie ma. Taki stan rzeczy był bowiem moim wymarzonym scenariuszem. Jeśli kiedykolwiek w moim życiu był moment, w którym dalsza byłam od bycia miłosierną i dobroduszną Matką Teresą z Kalkuty, to miał on miejsce właśnie wtedy. Niczego innego bowiem tak bardzo nie pragnęłam, jak tego, by w tym sąsiednim domku nikogo nie było przez cały mój pobyt, abym mogła mieć to miejsce tylko na swój prywatny użytek. Chyba nie mogłam sobie wymarzyć lepszego pierwszego razu, a uczucie, kiedy dostajesz do ręki klucze do bramy, zamykającej posiadłość i odcinającej teren latarni od zewnętrznego świata, może się równać chyba jedynie z odbiorem kluczy do własnego wymarzonego lokum. 
Jak tylko zobaczyłam tę sypialnię z widokiem na latarnię, wiedziałam już, że to właśnie w niej będę spać - bez względu na to, jak wygląda ta druga

Żona Gerarda chyba jeszcze dobrze nie zamknęła drzwi wyjściowych, kiedy - z rozpierającego mnie szczęścia - wydałam z siebie przeciągłe "Aaaaaaaaaa!" i odprawiłam fangirling, ale tego już na szczęście nie dane jej było zobaczyć. 

Najlepsze nastąpiło jednak późnym wieczorem i było czymś, co totalnie mnie zauroczyło i czego absolutnie się nie spodziewałam. Moja wyobraźnia okazała się być bardziej ułomna, niż myślałam, bo ani razu nie podsunęła mi takiej wizji. Ale może właśnie dlatego było to tak piękne i zaskakujące doświadczenie? Różne rzeczy bowiem sobie wyobrażałam. Siebie stojącą w drzwiach wejściowych i podziwiającą pejzaż, siebie siedzącą gdzieś na trawie z kocem i... butelką whiskey na rozgrzewkę, wpatrującą się w zachód słońca... Siebie podziwiającą wieloryby i delfiny... Ale nie to. 
 Druga sypialnia z dwoma pojedynczymi łóżkami

Tak niewiele brakowało, bym przegapiła to widowisko! A wszystko zaczęło się od tego, że tego zimnego, wietrznego i mokrego wieczoru postanowiłam urządzić sobie relaksującą kąpiel w cudnej, wolnostojącej wannie w łazience, która - nie przesadzając - miała rozmiary małego pokoju. Wanna była przeciwieństwem tej mojej. Duża, długa, szeroka i głęboka - idealna do romantycznej kąpieli we dwoje ;) - a do tego komfortowa i pięknie wyprofilowana. Nalałam więc do niej gorącej wody, dodałam płynu o kojącym zapachu werbeny, a potem zanurzyłam, wydając z siebie pomruk rozkoszy. Moja sielanka nie trwała jednak w nieskończoność, bo w dużej i chłodnej łazience woda wystygła szybciej, niżbym chciała, a z kranu leciała jedynie ta zimna. 

Chcąc przedłużyć moje hedonistyczne doświadczenie, zmuszona zostałam z niej wyjść, przejść kilka pomieszczeń, by wreszcie dotrzeć do celu i włączyć magiczny guzik, który miał mi zagwarantować dopływ gorącej wody. Chwyciłam więc bielusieńki ręcznik do rąk, przyłożyłam go niedbale do siebie i udałam w kierunku kuchni. A jako że po drodze mijałam swoją sypialnię, która miała boski widok na latarnię (była dosłownie naprzeciwko niej), postanowiłam na pięć sekund zboczyć z trasy i jeszcze raz popatrzeć na ten wymarzony obrazek. 

Podeszłam zatem do okna i zobaczyłam coś, czego nie oczekiwałam - bielutką latarnię odcinającą się od czarnego nieba, a na nim... miriady gwiazd! W życiu nie widziałam tak niesamowicie pięknego nieba, nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę, i nie jestem pewna, czy sam van Gogh stworzyłby coś piękniejszego, choć jego "Gwiaździsta noc" też jest zachwycająca. Ale tak jak jest imponująca, jest też smutna - artysta malował ją, przebywając w przytułku dla umysłowo chorych, i spoglądając na niebo z okna swojego pokoju (choć niewykluczone, że wszystko sobie uroił). Natomiast ta, którą ja podziwiałam, budziła tylko i wyłącznie zachwyt. 
 Cudownie było zasypiać i budzić się w pokoju z taaakim widokiem! 
Jako że przez te wszystkie długie lata podróżowania, przywykłam do patrzenia na świat przez obiektyw, moim pierwszym odruchem było sięgnięcie po aparat, który leżał na komodzie po mojej lewej stronie. Szybko jednak odzyskałam przytomność umysłu i uświadomiłam sobie, że nie uwiecznię tego cudownego obrazu, bo ani nie jestem van Goghiem, ani nie umiem robić zdjęć nocną porą. Jeszcze szybciej doszłam do innego wniosku  - "Chrzanić to!" - i zajęłam się tym, co mi pozostało. Podziwianiem tego zjawiska tu i teraz. Własnymi oczami. 


Stałam więc jak głupek przy starodawnym oknie, przez które zimno wdzierało się do sypialni, przyciskając do mokrego ciała mały ręczniczek i mając gdzieś to, że krople wody nadal spływają po mnie i wsiąkają w dywan rozłożony na drewnianej podłodze. Ten widok był grzechu wart. Do dziś jest to moje najwyraźniejsze i najpiękniejsze wspomnienie związane z tym pobytem. A także dowód, że powinniśmy - za namową Horacego - praktykować nie tylko jego "carpe diem", ale także "carpe noctem". Kiedy bowiem jakiś czas później ponownie wyszłam z wanny i wyjrzałam przez okno, zobaczyłam już tylko niebo zasnute chmurami, i gdyby nie to, że ten niesamowity obraz tak głęboko wyrył się w mojej pamięci, może nawet uwierzyłabym, że to wszystko tylko mi się przyśniło, albo było zwyczajnym psikusem mojego umysłu.