Klasyczna
ja. Przez kilka pierwszych dni czerwca żyłam myślą o tygodniowym urlopie, który
planowałam wziąć sobie z nadejściem drugiego tygodnia. Trzymałam się tej myśli
kurczowo niczym rozbitek deski ratunkowej - tak, jakby zależało od tego moje
życie, albo przynajmniej zdrowie psychiczne. I w pewnym sensie tak było, bo ta
myśl podtrzymywała mnie przy życiu, ogrzewała wewnętrznie i pozwalała przetrwać
kolejne długie i męczące dni.
Jeszcze
w piątek wychodząc z pracy - a w zasadzie to wylatując na skrzydłach - byłam
święcie przekonana, że wrócę do niej dopiero dziewięć dni później. A później
przyszedł weekend, ochłonęłam, odpoczęłam i... zmieniłam zdanie. Otrzepałam się
niczym bokser na ringu i z bojowym okrzykiem "bring it on!" ruszyłam
przed siebie, jakby wstąpiło we mnie nowe życie.
Zmiana
mojej decyzji nie była przypadkowa - zbiegła się ona bowiem z jakże
optymistyczną informacją o przyspieszeniu kolejnej fazy wychodzenia z lockdownu, co oznaczało, ni mniej, ni
więcej, że już od końca czerwca będzie można swobodnie poruszać się po całej
wyspie! Wreszcie! I to było to światełko w tunelu, na które z takim
utęsknieniem czekałam. Wobec takich informacji doszłam do wniosku, że szkoda mi
teraz marnować tydzień urlopu na siedzenie w domu, skoro już za kilkadziesiąt
dni będę mogła jakoś sensownie go wykorzystać.
Gdybym
nie była takim cykorem, to już dawno zrobiłabym to, co inni - czyli spektakularnie
złamała nakaz przebywania w swojej okolicy, i zamiast później wysłuchiwać
zachwytów znajomych o samotnych spacerach po klifach Moheru i całym dniu
spędzonym na plaży w Clare, może sama
bym na niej siedziała, słuchając tego, co po długiej rozłące mają mi do
powiedzenia ocean i morska bryza. Zabrakło mi jednak jaj, bo jakoś nie mogłam
pozbyć się przeczucia, że to nie może się udać i że gra nie jest warta
świeczki.
Jeszcze
gdyby tylko tak otwarto biblioteki, to już w ogóle poczułabym, że żyję!
Tymczasem zaś zadowalam się tym, co mam w domu, i czego nie zdążyłam jeszcze
przeczytać, ale pomimo tego niesamowicie opuściłam się w czytaniu. Tak źle już
dawno ze mną nie było...
Tuż
przed nadejściem długiego weekendu Matka Przełożona wcisnęła mi "The
Beekeeper of Aleppo", mówiąc, że przeczytała ją za jednym zamachem w pewną
sobotę. "Wow!" - rzekłam, trzymając książkę w dłoniach, przejeżdżając
kciukiem po jej kartkach, i omiatając wzrokiem obszerną treść. "Całkowicie
zignorowałam dzieci" - wyjaśniła, widząc w moich oczach podziw dla jej
dokonania. Po czym dodała, że w kolejce do książki już ustawiła się jej koleżanka,
czym nieświadomie wywarła na mnie presję.
O
książce wiedziałam tylko tyle, że okupowała irlandzką listę bestsellerów - i że
jest o jakimś pszczelarzu z Aleppo ;) - co w połączeniu ze słowami Matki
Przełożonej pozwalało mi przypuszczać, że będę mieć do czynienia ze świetną
lekturą.
Chciałabym
móc powiedzieć, że przeczytałam ją za jednym posiedzeniem i to w dodatku
jeszcze z wypiekami na twarzy. Choć po prawdzie te ostatnie mogłam mieć,
zważywszy na fakt, że często czytałam ją w ogródku w gorące dni długiego weekendu,
niestety nie miały one jednak nic wspólnego z samą historią, bo ta mnie nie
porwała. Nie skłamię, stwierdzając, że jeśli chodzi o "Pszczelarza z
Aleppo", to najbardziej podobała mi się... jego piękna okładka. I jeden
cytat: "Inside every person you know, there is a person you don't
know". Nie podobało mi się za to to, że zostawiła mnie z pytaniem:
"Co ze mną nie tak?!", bo to kolejny czytelniczy hit, który zachwyca,
wzrusza i wzbudza podziw. U wszystkich tylko nie u mnie.
Dużo
bardziej za to przypadła mi do gustu "Normal People" Sally Rooney,
którą pożyczył mi szef, i której... Wam nie polecam. Mimo że mi się podobała.
"Normal People", podobnie jak "The Beekeeper of Aleppo",
również trafiła na listę bestsellerów, a nawet doczekała się szumnej ekranizacji
w postaci kilkunastu odcinków serialu, którego - chyba jako jedyna osoba w
całej Irlandii - jeszcze nie widziałam.
Niczego
nieświadoma zaczęłam ją czytać jeszcze tego samego dnia. Wróciłam z pracy,
posprzątałam dom, wzięłam prysznic i zasiadłam w salonie w swoim czerwonym
fotelu, nie sądząc, że zbyt długo w nim posiedzę, bo po pierwsze - było już
późno, a po drugie - byłam zmęczona. Czytana historia jednak na tyle mnie
wciągnęła, że nim się obejrzałam, dotarłam do strony numer 120, czyli praktycznie
do połowy powieści.
Zanim
jednak to się stało, zdążyłam z dziesięć razy spłonąć rumieńcem wstydu, bo jak
przystało na przykładną cnotkę i szanującą się amiszkę, nie czytam takich
niegrzecznych książek. A jak w dodatku pomyślałam sobie, że mój szef też to czytał,
to od razu nabierałam supermocy kameleona i idealnie wtapiałam się w moje
otoczenie, a konkretnie w ten czerwony fotel, w którym zasiadłam.
Książka
nie jest ani rewelacyjna, ani rewolucyjna, choć podejście autorki do mowy
zależnej w pewnym sensie jest rewolucyjne. Nie ma w niej wartkiej akcji, a
główni bohaterowie frustrują. Wielokrotnie miałam bowiem ochotę wpaść do nich w
złości, niczym rodzic wyprowadzony z równowagi przez krnąbrne dzieci, pogrozić
im palcem wskazującym i powrzeszczeć: "You! [to do niej] Go to therapy!
You've got more issues than Vogue!" "And you! [to już do niego] You...
you are just a massive arsehole! Learn to communicate your feelings, for God's
sake!".
A
zatem mój werdykt jest następujący - książka była nieco frustrująca, ale
jednocześnie dziwnie interesująca. Z jakiegoś powodu zagmatwana historia tej
dwójki przemówiła do mnie i sprawiła, że jak najszybciej chciałam dowiedzieć
się, jakie jest jej zakończenie. Może dlatego, że sama jestem dziwna, łatwiej
było mi wgryźć się w jej fabułę.
Podobała
mi się, ale nie polecam jej, bo jestem przekonana, że znajdzie wielu
przeciwników. Nie ciągnęłam szefa za język, kiedy mi ją pożyczał, bo chciałam
uniknąć spoilerów, a on sam też był oszczędny w słowa. "Przeczytałem ją w
minione wakacje" - rzekł, odrywając na chwile palce od laptopa, i
spoglądając przed siebie, jakby przywołując w pamięci ten zeszłoroczny urlop.
"It was depressing", stwierdził. "Now, you've got me intrigued!"
- odpowiedziałam, przeczuwając, że to coś dla mnie. Nie myliłam się.
A
od książki zdecydowanie bardziej dołująco działa na mnie zakaz swobodnego
przemieszczania się. Nawet teraz, pomimo tego, że w tej całej sytuacji zaszły
zmiany na plus, nadal czuję się jak Roszpunka (a przynajmniej jej dyskontowa
wersja pozbawiona pięknego głosu i olśniewającej urody) zamknięta w zamkowej
wieży. Za to coraz bardziej zaczynam ją przypominać pod względem długości i
koloru włosów. To pierwsze, to wynik porzucenia wizyt u fryzjera, to drugie -
działania słońca.
Siedzę
sobie zatem w tej mojej wieży i boję robić jakiekolwiek dalekosiężne i
zagraniczne plany podróżnicze, tym bardziej teraz, kiedy z Chin zaczynają
napływać informacje o rosnącej liczbie zakażeń... Ani na chwilę jednak nie
przestaję tęsknie wodzić wzrokiem po horyzoncie, rzewnie wspominając
przeszłość. "Kiedyś to było!"
Nie
służy mi życie na uwięzi.