wtorek, 2 lipca 2024

Nieznośna ciężkość bytu

Było już kiedyś dwóch takich, co ukradli księżyc, a teraz ciekawa jestem, kto ukradł nam lato. Jeszcze do niedawna nie było jakoś tragicznie (ale ja z tych, co lubią irlandzką pogodę): nie za zimno, nie za gorąco. Przyjemne temperatury. Szło wysuszyć pranie w ogródku, posiedzieć w nim bez konieczności narzucania na siebie kilku warstw łachmanów niczym bezdomny, tymczasem od kilku dni niemalże jesienna aura. Mokro, chłodno, a do tego szaro. Jeszcze nie zdecydowałam, co z tej trójcy najbardziej mi przeszkadza ‒ obrady jury nadal trwają.

Czasem dam się naiwnie nabrać na suche warunki, wyjdę na chwilę do ogródka na świeże powietrze, ale już po chwili trzęsę się jak osika i uciekam do środka przed tym samym "świeżym" powietrzem.

Kosiarki nawet nie dotykam, bo choć trawa po urlopie zdecydowanie nadaje się do skoszenia, to wiem, że jak tylko nią wjadę na trawnik, to zaraz będzie mi woda wesoło chlupotać w chodakach, trawa zaś kleić się do spodu kosiarki jak muchy do lepu. Kto kiedyś kosił na mokro, ten wie.

W zasadzie to tylko jedno się nie zmieniło ‒ czas nadal popyla jak Kubica po torze wyścigowym. Niedawno minęło pół roku! Całe sześć miesięcy 2024 roku! Dacie wiarę?! Jak dopadnę tego, kto majstruje przy zegarkach i przyspiesza czas, to bez jakichkolwiek skrupułów nakopię mu do tyłka! Tak nie można! Gdzie w tym wszystkim czas na nacieszenie się (chwilowo skradzionym) latem, tymi wszystkimi letnimi zapachami, kolorami, długimi wieczorami? No gdzie?

Ja wiem, że jesień też jest fajna, ale, do jasnej anielki, wszystko ma swój czas, jak śpiewał Perfect. I trochę nienormalne jest, by pod koniec czerwca i na początku lipca trząść się z zimna.

Za parę dni przypadnie nasza kolejna rocznica przyjazdu do Irlandii, miałam nawet pomysł na całkiem fajny wyjazd z tej okazji, ale jako że w jego skład wchodzi plaża, ocean i parę godzin jazdy, to chyba trzeba będzie go przesunąć na bliżej nieokreśloną przyszłość. Raczej nie ma sensu pchać się tam w deszczu i 15 stopniach.

Czekam więc na trochę słońca, jak Didi i Gogo czekali na Godota.

A chyba jeszcze bardziej czekam na przypływ motywacji i jakiś zastrzyk energetyczny, bo w ostatnim czasie dopadła mnie nieznośna ciężkość bytu. Nie wiem, czy to pozostałość po koronawirusie, który w ramach pamiątki przywieźliśmy sobie ze Szkocji, coś poważniejszego jak niezdiagnozowana choroba, skutki odstawienia witamin albo efekt przesilenia letniego.

A może po prostu sama jestem sobie winna, bo w ostatnim czasie zaliczyłam trochę odstępstw od zdrowej diety, poświęcam też więcej uwagi szambu, które dzieje się na świecie, zanieczyszczam umysł hiobowymi wieściami, pesymistycznymi myślami, no i mam efekty ‒ gówniane samopoczucie. Muszę przestać karmić się tymi wszystkimi złymi wiadomościami z Polski, świata, ale też własnego podwórka, bo czuję się jak Syzyf taszczący na górę cały ciężar świata.

Jakby tego było mało, cierpię też na pomroczność jasną jak świętej pamięci Przemysław Wałęsa. Nawet jeśli się od tego nie umiera, to marne to pocieszenie. Mam bowiem wrażenie, że mój mózg działa może w 40%, i zamiast mieć umysł ostry jak brzytwa mam... stępioną starą siekierę. Od jakiegoś czasu uczę się pewnego programu komputerowego i po ostatniej lekcji autentycznie czuję się jak debil. Mam nieodparte wrażenie, że sfajczyły mi się ostatnie  zwoje mózgowe, i nawet nie zabieram się za kolejną. Muszę trochę ochłonąć po tej traumie!

Kalendarzowe lato w pełni, i aż chciałoby się, aby było tak, jak w piosence Formacji Nieżywych Schabuff: "Lato, lato wszędzie, zwariowało, oszalało moje serce", a tymczasem sama czuję się jak nieżywy schab.

Ktoś jeszcze? Powiedzcie, że nie jestem sama.