poniedziałek, 3 stycznia 2011

Stary rok, nowy rok...

Nowy 2011 rok nadszedł tak szybko, jak poprzedni szybko się skończył. Znów z niedowierzaniem potrząsam głową i powtarzam ze zdziwieniem: To już? Tak, to już. Znów zastanawiam się, jak to się stało, że minęło już 12 miesięcy, a ja mam wrażenie, że zaledwie połowa roku. Ulotność czasu i kruchość życia chyba zawsze pozostaną dla mnie fenomenalnymi zjawiskami. Zjawiskami, które trudno ogarnąć swoim rozumowaniem i tak po prostu pojąć, jak to się dzieje, że jednego dnia rozmawiamy z kimś,a drugiego dowiadujemy się, że tego kogoś już nie ma.  I nigdy już nie będzie.


I to właśnie od tego smutnego, egzystencjalnego aspektu życia chciałabym zacząć moje małe podsumowanie minionego roku. To nie był dla mnie zły rok. Dla świata tak, bo za dużo katastrof miało w nim miejsce. Zakończony rok zasmucił mnie parokrotnie, w tym naprawdę głęboko chyba tylko jeden raz.  Wtedy, gdy dowiedziałam się, że mój przyszywany dziadek, osoba, którą polubiłam od pierwszego spotkania, odszedł, a ja już nigdy nie zdążę się z nim pożegnać i podziękować mu za jego dobroć - za to, że przygarnął mnie jako swoją nową wnuczkę i zawsze miał dla mnie dobre słowo. Żal, po prostu żal, że już nigdy więcej nie znajdę się w jego objęciach i że nigdy już ze sobą nie porozmawiamy. Nie tak powinno to wyglądać. Ludzie nie powinni znikać z naszego życia ot tak sobie, jakby byli tylko nic nieznaczącym pyłem zdmuchniętym przez wiatr.


To przykre wydarzenie uświadomiło mi, że muszę częściej odwiedzać moich bliskich w kraju, że nie mogę pozwolić na to, by dystans dzielący Irlandię i Polskę wpłynął na osłabienie moich relacji z tymi, na których mi zależy. Dlatego w ten nowy rok wkraczam przede wszystkim z postanowieniem częstszych wizyt w ojczyźnie. Nie pozwolę, by tym razem odeszła kolejna z bliskich mi osób nie widziawszy mnie od dobrych kilkunastu miesięcy. Dlatego właśnie zarezerwowałam lot do kraju, aby m.in. spotkać się z moją ukochaną babcią. Czas już od dawna nie działa na jej korzyść. Liczę, że los okaże się dla mnie łaskawy. Że uda nam się spędzić ze sobą choć kilka dni.


Rok temu pisałam, że chciałabym, aby ten nowy rok upłynął pod znakiem miłości, dobra i podróży. Moje życzenia się spełniły. W nowe dziesięciolecie znów wkraczam u boku tego samego mężczyzny, mocno przekonana o prawdziwości twierdzenia, iż możliwe jest, by z roku na rok kochać kogoś bardziej i bardziej. Kiedyś wydawało mi się to absurdem. Po siedmiu latach bycia w bardzo harmonijnym i szczęśliwym związku wiem, że to prawda.


Rok 2010 przyniósł mi też wiele pozytywnych, podróżniczych wrażeń. Zwiedziłam te strony Irlandii, do których wcześniej nie udało mi się dotrzeć, poznałam kilku fajnych tubylców, odwiedziłam ciekawe, zagraniczne miejsca, które tylko i wyłącznie wzbogaciły mnie kulturalnie i turystycznie. Niestety nie udało mi się dotrzeć do wszystkich atrakcji, które chciałam zobaczyć, ale od czego mamy nadchodzące cieplejsze pory roku i cały 2011 rok?


Płaszczyzna zawodowa nie dostarczyła nam zbyt wielu rozczarowań. Zachowaliśmy pracę i to chyba największy sukces w tej recesyjnej, nieciekawej irlandzkiej rzeczywistości. Jesteśmy doceniani i szanowani i to cieszy. Cieszy mnie także fakt, że w tym minionym roku udało mi się nabyć nowe zdolności i kwalifikacje. Moja teczka z certyfikatami stała się grubsza, a znajomość języka angielskiego jeszcze lepsza. Smuci fakt, że odwołano seminarium i warsztaty, na których bardzo mi zależało. Bo po co komu na przykład wiedza na temat partnerstwa z rodzicami? Niestety nie każdemu zależy na rozwoju intelektualnym...


Moje życzenia na ten nowy rok nie są chyba zbytnio wygórowane. Chciałabym przede wszystkim, aby nikogo nie ubyło z grona bliskich mi osób. Chciałabym też, aby w tym 2011 roku nie zabrakło nam zdrowia i wiary, że pokonamy wszystkie przeszkody na naszej drodze. Chciałabym, aby ten rok upłynął w radości i szczęściu. Niestety żadnej z wyżej wymienionych rzeczy nie można kupić, zatem pozostaje mi nadzieja, że los przyniesie mi je w prezencie.