niedziela, 25 września 2011

Janus - zagadkowy bożek na wysepce Boa

"Then I found a two faced stone on burial ground, God-eyed, sex-mouthed (...)"

  

Wiedziałam, że kiedyś pojawię się na wysepce Boa. Nie znałam tylko konkretnej daty. Powód wizyty był mi znany od dawna. Nazywał się Janus, a chęć jego dotknięcia pojawiła się u mnie w momencie, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam jego zdjęcie.

  

Boa jest jedną z wielu wysepek, którymi usiane są jeziora Lough Erne w hrabstwie Fermanagh. Oczywiście nie ma ona nic wspólnego z wężami Boa, bo one podobnie jak ich mniejsi, ale równie obleśni krewni nie występują w Irlandii. Jest to zasługa świętego Patryka, patrona wyspy. Tak mówią legendy. Ludzie mocno stąpający po ziemi twierdzą, że węże nie występują w Irlandii, bo nie odpowiadają im tutejsze warunki, lub dlatego, że nigdy tutaj nie dotarły. Sami zdecydujcie, która wersja bardziej Wam odpowiada.

  

Nazwa wyspy wzięła się zatem od imienia celtyckiej bogini wojny, Badhbh, czasem przedstawianej jako czarna wrona, a czasem przybierająca postać wilka. Boa przestała być wyspą, kiedy z dwóch stron połączono ją z lądem. Można dotrzeć tu samochodem, pytanie tylko, czy warto? Jeśli nie jesteście zainteresowani pogańskimi, czy też wczesnochrześcijańskimi monumentami, to prawdopodobnie nie ma sensu się tu wybierać. Bo na cmentarzu Caldragh nie znajdziecie nic innego oprócz dwóch starodawnych rzeźb.

  

Cmentarz, ukryty za gęstą zasłoną chwastów i krzewów, sprawia wrażenie zapomnianego. Nie jest taki, o czym doskonale świadczy świeży kopiec ziemi, z której usypano nagrobek, przed którym stoję. Maleńki cmentarz skrywa w sobie pradawne tajemnice. Wspaniale łączy przeszłość z przyszłością. Obok dwóch figur, najprawdopodobniej liczących sobie grubo ponad 1000 lat, niedawno pochowano współczesne zwłoki.

  

Znajdują się tu dwie figury, ale po wejściu na teren cmentarza tylko jedna z nich rzuca się w oczy. Stoi praktycznie w środku i jest znacznie większa. To chyba najbardziej enigmatyczny posąg Irlandii. Dwustronna kamienna rzeźba została określona mianem Janusa, bo podobnie jak to bóstwo czczone w starożytnym Rzymie, ma dwie twarze. Nie jest to jednak wizerunek Janusa, lecz najprawdopodobniej celtyckiego bóstwa.


  


Jedni twierdzą, że wschodnia strona rzeźby [zawierająca rzekomo atrybut męskości, którego ja pomimo najszczerszych chęci nie zlokalizowałam] reprezentuje mężczyznę, a zachodnia kobietę. Janus jest zatem bóstwem, który widzi wszystko, co się dzieje począwszy od wschodu aż do zachodu słońca. Ze względu na swą dużą głowę, wąski nos i pokaźne oczy niektórzy dopatrują się w posągu wizerunku... kosmity. Każda z dwóch stron figury posiada dużą głowę, tors, półotwarte usta, skrzyżowane ręce, pas, ale nie ma szyi. W miejscu złączenia figur widać przeplatający się wzór interpretowany jako włosy. Na samej górze monumentu znajduje się wgłębienie, do którego według dość śmiałych przypuszczeń, być może wlewano krew.

  

Kilka cech tej rzeźby podpowiada, że jej korzeni należy dopatrywać się w czasach Celtów. Figury zlewają się w całość za pomocą pleców. Być może był to zabieg mający na celu zdublowanie siły bóstwa. Celtowie mocno wierzyli w "bliźniaczą siłę". Stosunkowo duża głowa również może mieć swoje konkretne znaczenie. Warto pamiętać, że właśnie ta część ciała odgrywała ogromną rolę w religijnym życiu pogańskich Celtów. Wierzyli oni, że w głowie znajduje się nie tylko ludzka siła, lecz także dusza. Dlatego też był to bardzo pożądany łup w walce. Głowę zabitego przeciwnika chętnie zabierano, by pokazać, że siła zmarłego została teraz połączona z siłą zwycięzcy. Z kolei czaszki swoich zmarłych przywódców były pieczołowicie przechowywane i traktowane jako talizmany.


 

bożek Lustymore


Tuż obok posągu Janusa stoi mniejsza figura. To bożek Lustymore nazwany tak ze względu na  miejsce swego znalezienia. Rzeźbę przeniesiono z wysepki Lustymore na Boa dopiero w 1939 roku. Stopień jej zniszczenia pozwala twierdzić, że monument jest starszy niż posąg Janusa. Niestety dużo mniej okazały. Ze względu na ułożenie rąk figura może reprezentować także Sheelę-na-Gig [o której kiedyś napiszę, bo to niesłychanie ciekawy rodzaj rzeźby], znaną z tego, że lubi obnażać swe intymne części ciała.

  

Ze swego rodzaju podziwem patrzyłam na dość liczny stos monet ułożonych zarówno na bożku Lustymore, jak również w trawie koło niego. To najlepszy dowód na to, że mały cmentarz Caldragh jest wystarczająco pojemny, by pomieścić zarówno wierzenia pogańskie, jak i chrześcijańskie. Można powiedzieć, że wierni zostawiają bożkom monety, aby kupić sobie ich przychylność. Monumenty są odbierane jako "lucky stones", czyli kamienie przynoszące szczęście. Nikt z odwiedzających nie zabiera pozostawionych tam monet i to jest piękne.

  

niedziela, 18 września 2011

Belvedere House, czyli we włościach tyrana

 

Na wszystko musi przyjść odpowiednia pora. Już nawet nie wiem, ile razy przejeżdżałam koło znaku prowadzącego do Belvedere House. Dwadzieścia? Trzydzieści? Za każdym razem jednak mówiłam sobie: „innym razem”. W myślach zaś dodawałam: „kiedy już nie będę mieć co zwiedzać”. Osiemnastowieczne rezydencje to nie jest coś, co przyprawia mnie o miły dreszczyk ekscytacji i przyspiesza tempo mojego serca.


  


Do Belvedere House zaglądnęłam nie dlatego, że dotarłam już do punktu, w którym uświadomiłam sobie, iż zwiedziłam już wszystko, co było możliwe, lecz dlatego, że staram się korzystać z całego wachlarza dziedzictwa narodowego Irlandii i nie skupiać się na jednym czy dwóch rodzajach atrakcji turystycznych.

  

Historia rezydencji Belvedere jest nierozłącznie związana z osobą Roberta Rochforta. Kim był ów jegomość? Kimś, kogo raczej nie chcielibyście spotkać na swojej drodze. Osobą, która miała więcej wrogów niż przyjaciół, pułkownikiem angielskiego pochodzenia, Lordem Belvedere, raptusem i nikczemnikiem, który całkiem słusznie nabawił się przydomka „The Wicked Earl” – podłego hrabiego.

 

bogini Ériu - uosobienie Irlandii


Kilka lat po śmierci swojej pierwszej żony Rochfort uznał, że nadeszła pora na drugie małżeństwo. Jego wybór padł na młodziutką Mary Molesworth, znaną w teatralnych kręgach Dublina córkę trzeciego wicehrabiego Molesworth. Mary z jakiegoś powodu nie zapałała uczuciem do Roberta, ale tak naprawdę jej zdanie i odczucia mało kogo interesowały. Ojciec nastolatki zaślepiony sławą i pozycją społeczną Roberta, przymknął oko na jego powszechnie znany egoizm. W efekcie stało się to, co na dobrą sprawę było nieuniknione: Mary [bardziej pod wpływem presji najbliższych niż własnej woli] poślubiła Roberta w 1736 roku. On: ambitny, inteligentny i bogaty, ona: utalentowana panienka z dobrego domu. To miała być dobrze dobrana para. Ale nie była. Bynajmniej nie dlatego, że w dniu ślubu on miał 28 lat, a ona 16.

  

Po ślubie para osiadła w rodzinnym domu Roberta, Gaulstown House. Dom położony był w sąsiedztwie Belfield House, rezydencji Arthura, młodszego brata Roberta. Choć Mary urzekła spokojna i ładna okolica, to nie była ona tam do końca szczęśliwa. Narodziny córki Jane niewiele pomogły. Jej mąż był wyraźnie niezadowolony z takiego biegu sprawy, co przełożyło się na zwiększona liczbę jego nieobecności w domu. Mary czuła się zaniedbana i opuszczona. I chyba miała ku temu powody. Z Georgem, drugim bratem swego męża, nigdy nie udało jej się znaleźć wspólnego języka. Dobrze dogadywała się za to z Arthurem i jego żoną Sarą.

  

Sytuacja nieco się polepszyła, kiedy w 1737 roku na świat przyszedł męski potomek. Lord Belvedere wreszcie był usatysfakcjonowany.  Przez kilka tygodni świętował narodziny syna. Wkrótce jednak wszystko wróciło do normy: Robert do swoich częstych wyjazdów, a Mary do roli „opuszczonej” żony mającej wsparcie w Arturze i jego małżonce.

  

Kolejne lata to narodziny kolejnych potomków. To także nadejście tragicznego dla Mary roku 1743, kiedy to do Roberta dotarły złośliwe plotki o rzekomym romansie małżonki z jego bratem Arthurem. Krew wzburzyła się w żyłach gwałtownego lorda. Po krótkim spotkaniu Arthura z bratem i jego pistoletem, „winny” ciężko krwawiąc uciekł do Anglii. W międzyczasie Robert opuścił Gaulstown. Zamieszkał w Belvedere House, wybudowanym około 1740 roku jako myśliwską willę, gdzie w spokoju mógł leczyć swoje posiniaczone ego i obmyślać zemstę na żonie i bracie.

 


Nieobecność Arthura nie przeszkodziła Robertowi w dopięciu swego. Hrabia podał całą dwójkę do sądu. „Kochanek” został ukarany grzywną 2 000 - a według niektórych źródeł nawet 20 000 - funtów, ogromną kwotą jak na ówczesne czasy. Mimo że według niektórych relacji proces był farsą, Mary orzeczono winną cudzołóstwa i przekazano mężowi ze słowami, by zrobił z nią to, co chce. A nikczemny lord oczywiście skorzystał z okazji. Zamknął ją w Gaulstown House. Na 31 lat. Pozbawił jej wszystkiego, co miała i nie mam tu na myśli dóbr materialnych.  W wieku 23 lat Mary została dosłownie odcięta od świata: od swojej rodziny i dzieci. Stała się niewolnicą w swoim domu. Jednorazowa próba ucieczki zaowocowała zaostrzonymi restrykcjami, więc Mary nigdy więcej jej nie powtórzyła. W międzyczasie do więzienia dla dłużników trafił Arthur. Pozostał tam do swojej śmierci. Robert nie miał żadnych skrupułów. Skazując brata na taki los, jednocześnie skazał na ubóstwo dziewięcioro jego dzieci. Własnych bratanków i bratanice.

  

Wyeliminowawszy dwójkę „wrogów”, Robert poszukał sobie kolejnej ofiary w postaci... swego drugiego brata George’a. Błąd George’a polegał na tym, że w pobliżu Belvedere House zbudował sobie bardziej okazałą rezydencję. Robert nie mógł znieść widoku posiadłości brata, zatem zdecydował się na wzniesienie imponującej, ozdobnej budowli – ściany, która całkowicie przesłoniłaby mu znienawidzony widok. Tak w 1760 roku powstały ruiny nazwane „Jealous Wall” – ścianą zazdrości. Budowla przetrwała do naszych czasów i jest największą w Irlandii konstrukcją typu „folly”. Oprócz „ściany zazdrości” na włościach Belvedere House natrafić można także na dwie inne ozdobne budowle – „Gothic Arch” (Gotycki Łuk) i „Gazebo” (Altana) – jak również przyjemne dla oka wiktoriańskie ogrody.

  Jealous Wall


Nikczemny Lord Belvedere zmarł w 1774 roku. To właśnie wtedy Mary została uwolniona przez swojego syna. Ciężko jednak stwierdzić, czy był to koniec jej gehenny. Czy po 31 latach niewoli można nad nią przejść do porządku dziennego? Na dobrą sprawę można było stwierdzić, że życie Mary już się skończyło – wtedy, gdy została uwięziona. Zza „więziennych” drzwi wyszła przedwcześnie postarzała kobieta: w stroju sprzed trzech dekad, z wynędzniałą twarzą, o wystraszonym spojrzeniu i chropowatym głosie. Jej pierwszymi słowami były: „Is the tyrant dead?” [tyran nie żyje?].