środa, 18 stycznia 2012

Bruksela część pierwsza - zejście na ziemię



Bruksela była ostatnim – trzecim – przystankiem na naszej belgijskiej trasie. Już pierwszego dnia w tym mieście szybko zrozumiałam, że chyba powinnam była ustalić inną kolejność: najpierw Bruksela, potem Gandawa, a na końcu Brugia. Takie rozwiązanie byłoby dla mnie mniej bolesne. Do stolicy Belgii trafiłam bowiem z pięknej, klimatycznej i wymuskanej Brugii i szybko przeżyłam szok. Po wysoce estetycznej Brugii Bruksela – "stolica Unii Europejskiej" - wydała mi się brudna, kosmopolityczna, niepotrzebnie napuszona i pozbawiona uroku.


 


Przez połowę dnia deptałam po zaśmieconych ulicach i dokonywałam psychicznego samobiczowania: „dlaczego, ale to dlaczego, głupia, nie zostałaś dłużej w Brugii?”  Układałam w głowie możliwie najdelikatniejszą odpowiedź na zawieszone w czasie pytanie mojej znajomej Belgijki: „jak podobała ci się stolica?”. Otóż prawda jest taka, że w tamtym momencie Bruksela wcale mi się nie podobała. Być może dlatego, że mój stan psychiczny i fizyczny nie pozwalał mi zbytnio dostrzegać plusów miasta. Po części dlatego, że mój duch najwyraźniej ciągle przebywał w malowniczej Brugii, a powłoka cielesna była już osłabiona intensywnym programem zwiedzania minionych dni i ubogim śniadaniem złożonym z kawy i dwóch jajek.


 


Humor zdecydowanie poprawiła mi wizyta w Musées d’Extrême-Orient [Muzeach Dalekiego Wschodu] –kompleksie złożonym z trzech fantastycznych obiektów, wspaniale wyróżniającymi się na tle szarych i zwyczajnych budynków. Całość składa się z repliki pawilonu chińskiego, japońskiej pagody, a także budynku mieszczącego muzeum sztuki japońskiej. Znajduje się tutaj unikatowa w skali światowej kolekcja orientalnych rycin i chińskich wyrobów z porcelany.


 


Bilet kosztuje tylko 4 euro, a zwiedzanie zdecydowanie warte jest tej ceny. Wszystko prezentuje się bardzo przyjemnie dla oka: począwszy od japońskiego ogrodu, gdzie fruwają duże, ale bardzo zwinne i szybkie ważki, które najwyraźniej mają w życiu tylko jeden cel: nie dać się sfotografować, aż po efektowne, dopracowane wnętrza pagody i pawilonu, gdzie widać ogromną dbałość o szczegóły.


 


Kompleks wnosi orientalny powiew świeżości w schematyczny z reguły świat muzealny, dlatego wizyty w tym miejscu nie traktowałam jako pobytu w tradycyjnym muzeum, a bardziej jako egzotyczną i ciekawą lekcję na temat Orientu. Autentyzm, z jakim odtworzono chiński pawilon i japońską pagodę, sprawiał, że nietrudno było dać się zwieść pozorom i pomyśleć, iż faktycznie jest się teraz w azjatyckim kraju.


 


Budynki zwiedza się we własnym tempie w towarzystwie wliczonego w cenę biletu audioprzewodnika. Przy przechodzeniu z budynku do budynku lekko irytował każdorazowy obowiązek pokazywania biletu kustoszowi muzealnemu. Nieco nielogiczny wymóg i niepotrzebne zawracanie głowy: już fakt posiadania przez nas audioprzewodników mógłby być wystarczającym dowodem na to, że nie przedarliśmy się na teren muzeów, a zwyczajnie zakupiliśmy bilet.


 


Wizyta zabrała nam 1,5 godziny, ale bez wątpienia moglibyśmy dłużej tam zabawić. Zwiedzanie wypadło w naszych oczach bardzo pozytywnie, choć ja osobiście ubolewam nad faktem, że nie ma tam lepiej rozwiniętej infrastruktury turystycznej. Orientalna kawiarenka idealnie wpisałaby się w klimat muzeów. Zamiast tego jest marna namiastka restauracji, niezbyt zachęcająca nawet do wypicia filiżanki kawy.


 


Muzea znajdują się w północnej dzielnicy Brukseli - Laeken - gdzie wybudowano także królewską posiadłość. Ze względu na obecność królewskich szklarni i ogrodów botanicznych okolicę nazywa się „szklanym miastem”. To dość przyjemna i zielona część miasta. Nieopodal znajduje się między innymi kopia fontanny z Piazza del Nettuno we włoskiej Bolonii. Przedstawia ona Neptuna i personifikacje czterech rzek, symboli jedynych znanych w XVI wieku kontynentów. Dunaj symbolizuje Europę, Nil Afrykę, Ganges Azję, a Amazonka Amerykę.


 


To był dopiero początek września, a oświetloną ciepłymi promykami drogę wyściełała gruba warstwa kasztanów i wysuszonych liści przyjemnie szeleszczących pod nogami. To była pierwsza i jedyna oznaka jesieni, na jaką natrafiłam w Brukseli. Przysiadłam na chwilę w tym jesiennym otoczeniu i wzięłam do ręki kilka kasztanów. Kiedy nie pozowałam Połówkowi do zdjęć, patrzyłam przed siebie. Na obiekt, który od dawna mnie przyciągał – na brukselski symbol, Atomium. Kilka minut później ruszyliśmy do majaczącego przed nami obiektu, nie wiedzieliśmy jednak, że zostaniemy odprawieni z kwitkiem. Ale o tym opowiem następnym razem.