czwartek, 26 stycznia 2012

Irlandzkie love story w opactwie Kylemore



Imponująca, szara sylwetka zamku Kylemore, przyglądająca się swemu odbiciu w wodach jeziora, położona jest w scenerii, która bez wątpienia mogłaby posłużyć jako tło do bajki. Najlepiej takiej o księciu i księżniczce. Tak majestatyczne budowle nie wznosi się przecież dla zwykłych śmiertelników. Choć w historii tego zamku swoją małą rolę odegrała także para książęca, częściej wspomina się inną dwójkę – pierwotnych właścicieli Kylemore Castle: Anglika i Irlandkę.





Zaczęło się romantycznie i zupełnie niewinnie. Niczym w telenoweli albo romantycznej powieści. Mitchell Henry zabrał swoją żonę Margaret w podróż poślubną do Connemary w połowie XIX wieku. Margaret zakochała się w tym surowym, ale majestatycznym regionie Irlandii. Mitchell dysponował nie tylko głębokimi pokładami miłości do żony, lecz także zasobnym portfelem. Był zamożnym lekarzem i finansistą. Po odziedziczeniu pokaźnego spadku nic nie stało mu na przeszkodzie, by wrócić do Irlandii i kupić 15 000 akrów dzikiej ziemi położonej w samym sercu Connemary.





Na zakupionej przez Henry’ego ziemi mieszkało około 125 dzierżawców – ludzi, którzy zadrżeli o swój los po zapoznaniu się z informacją o przejęciu gruntu przez Anglika. Irlandię i Anglię dzieliła burzliwa i bolesna historia, ludzie mieli prawo obawiać się najgorszego. Czarny scenariusz nigdy się jednak nie zrealizował. Mitchell Henry okazał się przyzwoitym i dobrym panem. Taką kurą znoszącą złote jajka dla tutejszej ludności. To właśnie on utworzył mnóstwo miejsc pracy dla swych dzierżawców i wpłynął na znaczną poprawę warunków życia miejscowej ludności. Byli tacy, którzy codziennie pokonywali wiele mil, by dotrzeć do pracy w Kylemore.





Mitchell pozbył się myśliwskiego domku nad jeziorem i w jego miejsce wybudował okazałą budowlę, którą dzięki szczęśliwemu splotowi wydarzeń ciągle możemy podziwiać. Wzniósł Kylemore Castle, który wkrótce wypełnił się gwarem jego dziewiątki dzieci i miłością małżonków.





Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy wznoszono zamek, utworzono modne wówczas wiktoriańskie ogrody. Starannie wyselekcjonowano najodpowiedniejszy kawałek ziemi, najbardziej nasłoneczniony, najcieplejszy i przepięknie ulokowany, a następnie dokonano małego cudu. Na terenie posiadłości posadzono 300 000 drzew, a jałową ziemię przekształcono w urodzajny i imponujący sześcioakrowy ogród. Znajdujące się w nim sadzonki zaopatrywały rezydencję nie tylko w świeże kwiaty i warzywa, lecz także egzotyczne owoce jak na przykład banany, figi i melony.





Sielanka Mitchella i Margaret musiała jednak kiedyś dobiec końca. Nie z winy męża ani żony. Nie było zdrady, gwałtownego rzucania talerzami o ściany, burzliwych kłótni. Były za to łzy – będące chyba najbardziej ludzką reakcją na niesprawiedliwość i krzywdę.





Egzotyczne wakacje w Egipcie, które rodzina Henrych odbyła w 1874 roku, skończyły się dramatycznie. Margaret zachorowała na czerwonkę. Zmarła w przeciągu szesnastu dni. Nie dożyła nawet swych pięćdziesiątych urodzin. To była ta ciemna, ołowiana chmura, która zmąciła szczęście Mitchella. W tej bajce o tak nastrojowym i optymistycznym początku nie było happy endu.





Od tego momentu wdowiec rzadziej bywał w swojej rezydencji. Jednak dzięki jego staraniom Kylemore na zawsze unieśmiertelniło jego zmarłą małżonkę. Jak można byłoby o niej zapomnieć, kiedy tak naprawdę to wszystko, co dzisiaj zwiedza turysta, powstało właśnie z miłości dla Margaret – dla tej ładnej brunetki, którą można dzisiaj oglądać na portrecie wywieszonym w jednym z pomieszczeń.





Mitchell sprowadził ciało ukochanej, by pochować je na terenie rezydencji – w miejscu, które pokochała od pierwszego wejrzenia. Nieopodal zamku w leśnym zakamarku wzniesiono mauzoleum. Kiedyś wieczny sen Margaret urozmaicały tylko kołysanki w wykonaniu liści, ptaków i szumu jeziora. Teraz dodatkowo słyszy się tutaj niesłabnący tupot stóp setek turystów, a także mieszankę przeróżnych języków świata.





Mitchell zmarł w Anglii w wieku 84 lat. Z żoną połączył się po śmierci w ponurym i ciemnym mauzoleum. Po drodze do mauzoleum mija się niewielki, gotycki kościółek. To „miniaturowa katedra” wzniesiona przez Mitchella ku pamięci jego małżonki wkrótce po jej śmierci. Wnętrze świątyni to przede wszystkim imponujące zdobienia – niezwykle kruche i kobiece. W miejsce powykrzywianych twarzy gargulców są uśmiechnięte aniołki, eteryczne kwiaty i ptaki. Całość sprawia wrażenie kruchej i niesamowicie delikatnej – tak jakby ruch skrzydeł motyla mógł wyrządzić zdobieniom niebywałą szkodę.





W latach 20. XX wieku Kylemore przeszło w ręce społeczności benedyktynek przybyłych tutaj z Belgii, po tym jak zbombardowano ich opactwo w czasie I wojny światowej. Siostry zakonne nie tylko założyły tutaj renomowaną szkołę dla dziewcząt, prowadzoną aż do 2010 roku, lecz przede wszystkim przyczyniły się do przywrócenia kompleksowi jego świetności. Kylemore przestano określać jako castle, czyli zamek, a zaczęto nazywać abbey – opactwo. Szkołę zamknięto, ale siostry benedyktynki zostały. Zajmują się rękodziełem, wytwarzają czekoladowe przysmaki, prowadzą zajęcia muzyczne. A od czasu do czasu przemykają po włościach, pobłażliwie uśmiechając się do turystów polujących na nie ze swoimi obiektywami fotograficznymi.