piątek, 6 lipca 2012

Pseudorecenzja najnowszego Spider-Mana, bo nie samymi podróżami człowiek żyje

A może byśmy poszli do kina na nowego Spider-Mana? Zapytał kiedyś Połówek, a ja bez szczególnego entuzjazmu odniosłam się do tego pytania. Uwielbiam kino, ale za komiksami nie przepadam. Owszem, oglądałam Batmana i Spider-Mana, nawet parę razy przeczytałam jakiś tam komiks, ale no wiecie, to było dawno temu, kiedy pod nosem miałam jeszcze mleko i byłam w tak zwanym głupim wieku. Myślałam, że z zamiłowania do tego typu bajek się po prostu wyrasta, ale przypadek Połówka wskazywał, że to albo  nieprawda, albo mam do czynienia z inną opcją - mój towarzysz życiowy przegapił „moment wyrośnięcia”.


Dobra, przyznam się. Całkiem niedawno widziałam też „Kick-Assa” i o dziwo bardzo mi się spodobał. Ale tam występował obiekt mojej platonicznej i nieodwzajemnionej miłości, Mark Strong, więc wypadało obejrzeć. Dla Mocnego Marka jestem w stanie największej pokory obejrzeć nawet największego gniota. I chociażby dlatego parę miesięcy temu poszłam do kina na Johna Cartera, choć film to czyste science-fiction było, a tego podobnie jak komiksów nie lubię.


Ale. Po dniu spędzonym w pracy, po bieganiu po zielonych łąkach i zabawie z uroczymi końmi, wróciłam do domu i doszłam do wniosku, że podejrzanie dużo mam jeszcze energii. Zatem kiedy Połówek wrócił z pracy, zapytałam, czy nadal chce iść do kina na Spider-Mana. W odpowiedzi dostałam potwierdzenie i dodatkową informację – film dostał pozytywne opinie w Today FM i nie stwierdzono przeciwwskazań do jego oglądania.


Idę sprawdzić repertuar, rzekł Połówek, a ja w tym czasie pociągnęłam usta krwistoczerwoną szminką i stwierdziłam, że o dziwo wyglądam nawet dobrze. To był akurat jeden z nielicznych dni, kiedy patrząc w lustro mogłam powiedzieć do siebie „całkiem fajna z ciebie babka”, co było miłą odmianą od zwyczajowego „Jezu, jaki pasztet!” Lustro musiało się zdziwić.


Do ostatniego seansu zostało jakieś półtorej godziny, a to oznaczało, że przed kinem spokojnie powinniśmy zdążyć zrobić zakupy i zatankować Rollsa przed zbliżającym się weekendowym wyjazdem do stolicy.


W sklepie ku mojemu przerażeniu i zdziwieniu – naprawdę nie wiem, jak to się stało! - okazało się,że z półtorej godziny do seansu zostało niewiele ponad 20 minut. Chronokinezy nie opanowałam i nic nie wskazuje na to, że w najbliższym czasie ulegnie to zmianie, zatem miałam do wyboru: albo zacznę zagęszczać ruchy, albo nici z wypadu do kina. Kilka następnych czynności, wśród których był między innymi bieg do kasy i rozpakowywanie zakupów w domu wykonałam nad wyraz sprawnie. Zrzucenie z nóg czerwonych obcasów i zamienienie ich na coś wygodniejszego uznałam za niepotrzebną stratę czasu i po zaledwie kilku minutach w domu znów byłam w aucie. Tym razem w drodze na film, który rozpoczynał się za pięć minut.


Z trójwymiarowymi okularami w ręku weszłam do ciemnej sali i zdziwiłam się ilością ludzi. Na kilkunastu poprzednich seansach w naszym miejskim multipleksie zwykliśmy oglądać filmy w kameralnym gronie. Zebrana grupa osób mogła świadczyć o pozytywnych recenzjach filmu. Nieco większy tłum ludzi widziałam w tym kinie tylko raz – na Robin Hoodzie.


Obawiałam się 140 minut nudy i nad wyraz sztucznych efektów specjalnych, od których zapewne zacznę mieć mdłości. Po mieszance komiksu i science-fiction nie oczekiwałam rewelacji. A tymczasem już po kilku minutach oglądania „Niesamowitego Spider-Mana” poczułam się naprawdę zaciekawiona tym, co zobaczę na ekranie.


Ku mojemu zaskoczeniu film wciągnął mnie praktycznie od samego początku i nawet skutecznie udało mu się odwrócić moją uwagę od popcornowego smrodku, niefortunnie mającego źródło rząd dalej od nas. To były naprawdę przesympatycznie spędzone dwie godziny. Co więcej, w ogóle nie odczuwało się czasu trwania filmu, a to znak, że „Amazing Spider-Man” nie był obrzydliwie nudną produkcją.


Podobało mi się dobre aktorstwo, wyraziste postacie – do jednych czuło się sympatię, do innych niechęć – całkiem żwawe tempo filmu i przyjemna ścieżka dźwiękowa. Efekty specjalne były jak najbardziej do zaakceptowania przez osobnika, który nie lubi tego, co nienaturalne i sztuczne.


Bardzo przypadła mi do gustu postać tytułowego bohatera, a szczególnie jego ludzki wymiar. Filmowy Peter Parker – w tej roli Andrew Garfield – to przede wszystkim człowiek, a nie niezniszczalny superhero będący zmutowaną wersją Terminatora i Robocopa. Spider-Manem targają ludzkie uczucia. Peter Parker krwawi, płacze, odczuwa ból i radość. A do tego jest urzekający, dowcipny i inteligentny. Choć Andrew Garfield ma w rzeczywistości prawie 30 lat, a grana przez niego postać jest nastolatkiem, aktor w moim odczuciu bardzo dobrze wcielił się w rolę młodzieńca, buntownika i zawadiaki. Ze swoją drobną sylwetką, bujną grzywą i rozbrajającym uśmiechem idealnie pasuje do roli Spider-Mana. Choć gustuję w starszych mężczyznach o bardziej męskich rysach, muszę przyznać, że niezwykle przyjemnie oglądało mi się tego aktora w akcji – Garfieldowi udało się zachować wygląd nastolatka. 


Kolejnym bardzo pozytywnym aspektem, który mnie zaskoczył, okazał się być humor. Ostatnią rzeczą, której oczekiwałam po tym filmie był śmiech: głośny, serdeczny, niewymuszony. A tymczasem tak właśnie było – od czasu do czasu parskaliśmy śmiechem i nie byliśmy osamotnieni w tej czynności. Wtórował nam perlisty śmiech widowni.


„Amazing Spider-Man”, w reżyserii Marca Webba, z perspektywy widza-laika jest właśnie taki, jak mówi tytuł: niesamowity. Zagorzali fani tego komiksu zapewne będą mieć więcej uwag i powodów do niezadowolenia. Dla osoby, która wcześniej nie śledziła losów Petera Parkera, film powinien być przyjemną odskocznią od rzeczywistości. Nie tylko chwilowym przeniesieniem się do czasów młodości, lecz także dwoma godzinami relaksu. I to absolutnie dobrze wykorzystanego czasu.


Film miał niedawno swoją premierę w Polsce, zatem polecam. Od nas dostaje dwie bardzo pozytywne recenzje.