czwartek, 10 kwietnia 2014

Z cyklu "Ostatnio przeczytane" - podsumowanie marca

Rozprawienie się z prezentami znalezionymi pod choinką poszło mi nad wyraz sprawnie. Całkiem imponujący stos szesnastu książek został w ciągu minionych miesięcy zredukowany do marnych czterech sztuk. I wszystko wskazuje na to, że na razie tak zostanie. Między innymi dlatego, że wśród niedobitków znajduje się „Nawałnica mieczy”, trzecia część sławnego cyklu George’a R.R Martina. Pierwszą z nich – „Grę o tron” - męczę bodaj od ponad roku i za nic na świecie nie mogę przez nią przebrnąć. Zawsze mam tysiąc powodów, by czytać coś innego.


Książki, o które wzbogaciłam się w grudniu, zdecydowanie były w moim guście, ale mimo wszystko nie udało im się na tyle mnie zaabsorbować, bym zaprzestała wizyt w bibliotece. Jak wiadomo: ciągnie wilka do lasu. A ponieważ wśród bibliotecznych zbiorów znalazło się wiele pozycji autorów, po których sięgam w ostatnim czasie bardzo chętnie, to tym bardziej nie potrafiłam powiedzieć sobie „nie”.


Poniżej zamieszczam parę słów o każdej z przeczytanych ostatnio książek, a nuż kogoś to zainteresuje. Prędzej łysy porośnie „futrem”, niż ja napiszę pełnowartościową recenzję każdej z nich. Nie ma takiej szansy. Nie mam na to ani weny ani czasu.



Pozycja pierwsza: „The Stranger”, znana w Polsce jako „Ofiara Losu”, to czwarta część cyklu z Eriką Falck i Patrikiem Hedströmem. Przeczytałam, a potem westchnęłam rozczarowana. Camillo, ach, Camillo! Po tym jak uwiodłaś mnie bardzo fajnym klimatem „Kaznodziei” i „Kamieniarza”, nadłamałaś mi serce tą „Ofiarą Losu”. Te dwa tomy zdecydowanie najbardziej mi się podobały i choć domyśliłam się rozwiązania w „Kamieniarzu”, i tak nie popsuło mi to przyjemności czytania. A „The Stranger” jest, hmm, strange. Dziwny. Taki sobie. Nie budzi ani większych emocji, ani specjalnie nie relaksuje. Mam nadzieję, że najseksowniejsza szwedzka pisarka nie wpadła w „niziny intelektualne” w czasie pisania tego tomu. Teraz powoli zbliżam się do końca piątej części, „The Hidden Child” [„Niemiecki bękart”] i niestety szału nie ma. Nazizm – ciężka tematyka. Trudno z takiego kalibru wyczarować „magiczną” powieść. Z pustego i Salomon nie naleje. I choć na razie jestem z Camillą na etapie małżeństwa z trzydziestoletnim stażem, w którym nie ma już takiej namiętności i takiego żaru jak na początku, to i tak nie mam zamiaru jej porzucać. Po prostu ją lubię. Z przyjemnością i z zainteresowaniem zapoznam się z pozostałymi tomami cyklu. I z wszystkim innym, co napisze.


„Girl Missing” [„Ciało”]. Po Tess Gerritsen zaczęłam sięgać bardzo często i bardzo chętnie, odkąd w zeszłym roku wyłowiłam jej pierwszą książkę w sklepiku w uroczym Howth. Wkupiła się wtedy w moje łaski mrocznym thrillerem, którego lekturę przerywałam niemal z bólem serca. Nie lubię jednak Tess z „Girl Missing”, „Under the Knife” [„Czarna Loteria”] i innych „harlequinowych” kryminałów. Wybaczam jej jednak te „nieudolne” początki i cieszę się ogromnie, że pisarka-lekarka nie została po złej stronie mocy. Wróżę jej dalszą świetlaną przyszłość. Tak długo, jak tylko nie będzie tworzyć dziwacznych tworów i łączyć kryminałów i harlequinów w jedno. Pani Gerritsen, można zdobyć żeńską część czytelników bez wplatania tandetnych wątków miłosnych. Naprawdę.


„The Accident” Linwooda Barclaya. Tego pana również wyłowiłam we wspomnianym sklepie w Howth. Trafiłam wtedy na „No Time For Goodbye” [„Bez śladu”]. Oj, jak dobrze mi wtedy było! Ciekawa fabuła, nutka tajemniczości, czyli to co tygryski lubią najbardziej. „The Accident” również przypadł mi do gustu. To ten sam Linwood, którego polubiłam. Dobrze się czytało, książka wciągała, a po jej zakończeniu nie było niesmaku. Został mały niedosyt, ale na to się zaradzi. Kolejną już zamówiłam sobie w bibliotece.


„Seconds Away” [„Kilka sekund od śmierci”] Cobena to druga część cyklu z młodziutkim Mickey’em Bolitarem. Tak prawdę powiedziawszy, to książka przeznaczona jest raczej dla młodszych czytelników, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. „Shelter” [„Schronienie”], pierwszy tom na tyle przypadł mi do gustu, że postanowiłam zapoznać się z tomem drugim. Niestety nie utrzymał on mojego zainteresowania na takim samym poziomie jak jego poprzednik, ale tragedii nie było. Niestety obawiam się, że poziom pozostałych tomów będzie spadał, ale może niepotrzebnie zrzędzę i praktykuję czarnowidztwo. Czas pokaże.


„Headhunters” [„Łowcy głów”] Jo Nesbø. Z tym norweskim pisarzem i muzykiem spiknęli mnie moi Czytelnicy. Na pierwszy ogień poszedł „Człowiek-nietoperz” - pierwszy tom cyklu z Harrym Hole. Żeby było grzecznie, po kolei i po bożemu. Całkiem dobry kryminał, aczkolwiek czytałam lepsze. Ale ponieważ był to pierwszy raz pana  Nesbø, a te jak wiadomo bywają pokraczne, to postanowiłam go nie przekreślać. Jakiś czas później z własnej nieprzymuszonej woli sięgnęłam po „Łowców głów”, po czym pogratulowałam sobie wyboru. Książka podobała mi się bardziej niż wspomniany „Człowiek-nietoperz”, a jej końcówka nawet mnie nieco zaskoczyła. Tak trzymać, Jo!



Tyle o książkach bibliotecznych. Teraz jeszcze parę słów o tych moich prywatnych, które raczej mają marne szanse zobaczyć wspomnianą bibliotekę na własne oczy. Głupio byłoby zakończyć mój książkowy przegląd nie wspominając o pozycji, którą uważam za najbardziej wartościową z tych, które przeczytałam w ostatnim czasie. Mowa tutaj o „The Boy at the Gate”, której autorem jest irlandzki muzyk Danny Ellis. Takie niespodzianki to ja lubię. Nie spieszyło mi się do jej przeczytania, odkładałam ją na później, chyba podświadomie trochę się jej obawiając. Tymczasem okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. W swojej książce Danny opisuje głównie swoje dzieciństwo, czas w dużej mierze spędzony w surowej dublińskiej szkole prowadzonej przez braci bożych zwanych Christian Brothers. To właśnie oni byli kilkadziesiąt lat temu postrachem irlandzkich dzieciaków.




Danny w świetny sposób spisał swoje przeżycia z sierocińca. Książka wciągała niczym najlepszy kryminał, nie mogłam się z nią rozstać. Chciałam więcej i więcej. Koniecznie musiałam wiedzieć, jak potoczą się jego losy, a odpowiedź na to pytanie kryła się wśród nieprzeczytanych kartek. Przewracałam je w błyskawicznym tempie, składając w duchu gratulacje Ellisowi za napisanie autobiografii, która z przyciężkawej tematyki zrobiła tak lekką lekturę. Spodobała mi się jego prawdomówność, bezpretensjonalny ton i ogólnie pojęta lekkość. Nie było w niej robienia z siebie męczennika, nie było wybielania, nie było też obciążania winą. Tylko prosta, surowa prawda. A ponieważ fabuła umiejscowiona była w Irlandii z lat 50. i 60., to tym bardziej czytałam ją z zaciekawieniem. Książka zdecydowanie zasłużenie wdarła się na szczyt irlandzkich list bestsellerów.



W porównaniu z nią dwie pozostałe pozycje: „Sezon burz” i „The Book of Souls” wypadają blado, choć tak naprawdę złe nie są. Mają jednak mocnego konkurenta. „The Book of Souls” napisana została przez Jamesa Oswalda, Szkota, który nie tylko pisze książki, ale także [a może przede wszystkim?] zajmuje się farmą odziedziczoną po niespodziewanie i tragicznie zmarłych rodzicach. Hoduje urocze, włochate bydło, wypasa owce i ma się dobrze. Przeżywa swoje pięć minut sławy, jako że jego kryminały szybko skradły serce czytelnikom. Co prawda książka jakoś szczególnie mnie nie zauroczyła, ale to też dlatego, że jestem twardym zawodnikiem, który kryminały czyta od dawien dawna i w dodatku ma swoich sprawdzonych, ulubionych pisarzy tego gatunku. Nowicjuszom czasami ciężko się u mnie wybić, jako że mam tendencję do faworyzowania „swoich” ludzi. Po trudnym początku, który nijak nie mógł mnie zainteresować, było już tylko lepiej. Miła lektura, za którą jeszcze raz dziękuję koleżance blogowej.



Podsumowanie zamyka „Sezon burz” Sapkowskiego. Fantastyka to nie jest mój ulubiony gatunek literacki, a Sapkowski nie zalicza się do moich ulubionych pisarzy. Do czytania jego książek namówił mnie jednak jego zwolennik znany Wam jako niejaki Połówek. Dobrze czytało mi się ten tom, ale rewelacji nie było. Akcja na dość nierównym poziomie. Ciekawe rozdziały przeplatane były tymi nudnawymi. Dzięki Bogu „Sezon burz” jest jednak lepszy niż „Żmija”- moim zdaniem najsłabsze ogniwo w dorobku pisarza. Czy będę czytać kolejne książki „Asa”? Raczej tak, ale tylko wtedy, gdy je dostanę albo wypożyczę. I raczej z przyzwyczajenia, a nie z zżerającej mnie ciekawości. Tym bardziej, że szczerze nie cierpię wydawnictwa Supernowa za okropnie marną jakość książek. Wszystkie części sagi o Wiedźminie, jakie ma Połówek, to obraz nędzy i rozpaczy. Bynajmniej nie dlatego, że czytał je wielokrotnie. „Sezon burz” przeczytaliśmy jak na razie tylko my, a już kiepsko się prezentuje i w ekspresowym tempie wyciera na grzbiecie.


Ups, ale się rozpisałam. Zdaje się, że po zatwardzeniu intelektualnym, które do niedawna miałam, nastąpiło jego całkowite przeciwieństwo – słowna biegunka. Mam tylko nadzieję, że zawartość tego posta nie okazała się gówniana. Tymczasem żegnam Państwa radośnie, mając w myślach nadchodzące atrakcje weekendowe. W piątkowy wieczór kino i długo oczekiwana premiera „Calvary”, a w sobotę teatr w jednym z najładniejszych irlandzkich miast. Niedziela to ciąg dalszy rozpieszczania się. Jak pogoda dopisze, to będę zwiedzać Kilkenny, a jak będzie padało, to będę okupować jakiś pub. A jakby mało było tych wszystkich przyjemności, mam jeszcze długą przerwę świąteczną w pracy.


Ostatnia wiadomość z irlandzkiego frontu: z ukryć powychodziły znienawidzone przeze mnie muchy, kot przyniósł pierwszego kleszcza, sąsiedzi masowo koszą trawniki, dzieciaki coraz częściej szaleją na podwórku, czyli mamy wiosnę pełną gębą. Z wszystkimi jej urokami.


A co ciekawego Wy ostatnio czytaliście?