wtorek, 1 sierpnia 2017

Ach, co to był za wieczór!


Są takie wydarzenia w życiu każdego człowieka, o których nie sposób zapomnieć. Chcesz, ale nie potrafisz. Plączą Ci się po głowie, latają koło nosa niczym przysłowiowa osa, tkwią w Tobie niczym niefortunnie wbita drzazga, niczym odłamek szkła w oku Kaya i nie pozwalają Ci czerpać radości z tego wszystkiego, co Cię otacza.



To może być wszystko. Od wujka i ciotki pechowo nakrytych w czasie łóżkowego tanga [w tym wieku i jeszcze mogą?!], przez niesłuszny awans tej wrednej koleżanki, której tak nie znosisz, aż do zdrady, a nawet śmierci ukochanej osoby. Od najbardziej prozaicznej pierdółki do prawdziwego nieszczęścia.



W moim przypadku była to reklama zasłyszana w radiu. Tak, właśnie taka drobnostka. Usłyszałam o dublińskim koncercie Kings of Leon i od tego momentu przyszło mi się zmagać z rozterkami na miarę szekspirowskiego "być lub nie być". Tak, wiem. Dylematy XXI wieku.


Snu z powiek mi to nie spędzało, apetytu nie odbierało [a szkoda!], ale mimo wszystko nie dawało spokoju. Bo z jednej strony chciałam i czułam potrzebę, z drugiej zaś aż wzdrygałam się na myśl o tej ludzkiej, często zresztą pijanej, masie wypełniającej stadiony i hale koncertowe.


Ostatecznie zwyciężyło coś, co pewnie trudno będzie Ci zrozumieć - poczucie lojalności i obowiązku. Doszłam do wniosku, że zwyczajnie na świecie jestem "chłopakom" to winna. Tyle razy poprawiali mi humor, tyle razy rzucali linę, kiedy leżałam i kwiczałam w głębokim dole, tyle razy sprawiali, że świat stawał się piękniejszy, że po prostu nie mogłoby mnie tam zabraknąć.


Jest taka scenka w moim ukochanym serialu komediowym, "Father Ted", kiedy to do tytułowego ojca Teda przychodzi pogrążony w depresji ojciec Kevin. Ted włącza mu, dającą energetycznego kopa, piosenkę "Shaft". Kevin się w nią wsłuchuje, a jego humor znacznie się poprawia [aż do momentu, kiedy wsiada do autobusu i wysłuchuje "Exit Music" w wykonaniu Radiohead]. Kings of Leon to taki mój "Shaft". Ty też pewnie masz swój.


Nie wiem, czy ktoś kiedyś spisał przykazania każdego szanującego się fana, ale jeśli nie, to ja właśnie kładę kamień węgielny i ustanawiam pierwsze prawo: "przynajmniej raz w życiu powinieneś udać się na koncert swojego ulubionego wykonawcy na znak szacunku i sympatii do niego." I kij z tym, że stoi ono w opozycji do niegłupiego "you should never meet your heroes, you'll only be disappointed!".


Bo widzisz. Tak realnie rzecz ujmując, to mam niewielką szansę na wyjazd do Nashville, Tennessee w USA w najbliższym czasie, gdzie znajduje się centrum dowodzenia chłopaków. Co zatem innego mogłam zrobić w takiej sytuacji? Góra nie przyszła do Mahometa, to Mahomet przyszedł do góry. W tym konkretnym przypadku okazja nie zapukała subtelnie do moich drzwi. Ona je wyważyła niczym funkcjonariusz SWAT.


Przed wejściem do 3Arena pobłogosławiłam swoje własne lenistwo. To był ten jeden z nielicznych przypadków, kiedy to bardziej opłaca się być leniwym. Otóż, kiedy kupowaliśmy bilet na koncert, mieliśmy możliwość kupna także miejsca na Point Village Car Park, który znajduje się tuż obok 3Arena. Jedyne 12 euro. Połówek jednak zlekceważył tę opcję, twierdząc, że to bez sensu, bo po co płacić kilkanaście euro, skoro możemy zostawić naszego bolida na jego firmowym parkingu. Bo to przecież niedaleko.


Jak bardzo niedaleko odkryłam niedługo przed samym koncertem. Jakieś pół godziny spacerkiem. O nie, dziękuję. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak długo będzie trwał koncert, ale biorąc pod uwagę, że miał zacząć się gdzieś o 20:30, wiedziałam już, że nie chcę przed północą włóczyć się po Dublinie.


Zatem ostatecznie wykupiliśmy miejsce na parkingu, co okazało się strzałem w dziesiątkę i co Połówkowi wyszło na dobre. Było to bowiem stosunkowo niedługo po zamachu na koncercie Ariany Grande w Manchesterze i przed wejściem do 3Arena każdy musiał przejść kontrolę osobistą. Taki znak naszych czasów, jak chwilę wcześniej śpiewał na parkingu Harry Styles, kumpel perkusisty Kings of Leon. Nie przypominam sobie, bym przed żadnym innym koncertem [czy to Clannad czy też Queen] musiała przechodzić przez kontrolę osobistą. To było jednak KIEDYŚ. Na szczęście wszyscy wykazywali się zrozumieniem i nikt nie protestował.


Jako że w mailu informacyjnym nie umieszczono tak istotnych informacji jak to, że na halę nie można wnosić ze sobą lustrzanek ani też swojej wody, nasz aparat szybko zwrócił uwagę ochroniarza. Obiektyw mu się nie spodobał, bo gdyby to był zwykły, mały aparat kompaktowy, dostalibyśmy zielone światło. Tymczasem zaś Połówek musiał zawrócić i schować aparat do samochodu. Tutaj bardzo przydatny okazał się pobliski parking. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której musiałby drałować te pół godziny w jedną stronę na parking firmowy. Czas nas naglił, bo przyjechaliśmy nieco spóźnieni i support w postaci Nathaniela Ratliffa & The Night Sweats już dawno był na scenie. Nie wiem, ile piosenek zaśpiewał, ale mnie udało się wysłuchać tylko dwóch, ale to akurat nie miało dla mnie większego znaczenia.


Ja z kolei musiałam pozbyć się litrowej butelki wody mineralnej, którą niemal zawsze noszę ze sobą w torebce. A jako że w środku hali panowała temperatura niemal tropikalna, szybko zaczęłam się pocić niczym dziwka na spowiedzi, i jasnym się stało, że bez wody długo tu nie pociągnę. A skoro już wydałam to 100 euro, to chciałam mieć z tego koncertu jakąś przyjemność.


Z pomocą przyszła mi woda zakupiona w barze na terenie obiektu. Zimny pot mnie jednak oblał, kiedy usłyszałam cenę i już skłonna byłam uwierzyć, że pod wpływem zaćmienia umysłu wywołanego wysoką temperaturą omyłkowo zamówiłam butlę Dom Perignon zamiast małej, półlitrowej wody mineralnej. Kilka dni później kupiłam w moim miejscowym Tesco cały sześciopak tej samej wody.  Za niższą cenę. Taka ciekawostka. Ach, no i wodę sprzedają odkręconą. Kupujesz i dostajesz bez nakrętki. Bo, jak będą mieć szczęście, to się potkniesz, połowę wychlapiesz i znów zawitasz do sklepiku. No chyba, że wolisz wysuszyć się na wióry i przetrwać koncert bez zmoczenia ust. Każdy słyszał o takich hardkorach, ale nikt ich nie widział [to zupełnie jak z Yeti].


Sam koncert zaliczyłabym do bardzo udanych, aczkolwiek miałam lekki niedosyt, bo choć miejscówkę miałam zacną [naprzeciwko sceny], przez co widoczność była dobra, to jednak odległość robiła swoje. Do tej pory zawsze, jak tylko szłam do teatru na przedstawienie bądź koncert, brałam najdroższe bilety, by być blisko sceny. Zawsze to działało tak, jak tego oczekiwałam. Emocje sięgały zenitu, całość odbierało się znacznie intensywniej. Tym razem zaś od moich ulubieńców oddzielała mnie cała masa fanów stojących, a ja śmiem przypuszczać, że tamtejsza atmosfera przypominała tę w kotle czarownicy. Trochę im zazdrościłam, bo choć fajnie było posadzić tyłek na krzesełku, to jednak siedzenie na piętrze to nie to samo co przestrzeń koło sceny.


Mimo wszystko udało mi się zauważyć, że Jared niedawno zmienił fryzurę i na scenie wystąpił w blond czuprynie. Wolałam go w jego naturalnym odcieniu włosów, tak jak bardziej podobał mi się Caleb w wieku dwudziestu kilku lat, kiedy miał długie włosy i był mieszanką Ashtona Kutchera i młodego Ozzy'ego. Teraz zaś chyba znów ma fazę na stylistykę lat 70., bo jego pornstache sprawia, że momentami wygląda niczym perwers. Ale bądźmy poważni, to nie jest żaden powód do tego, by przestać ich słuchać i/lub lubić.


Tak w ogóle, to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Jared coraz bardziej chudnie i upodabnia się do swojej ślicznej żony, Marthy Followill. Ta sama blond czupryna, to samo kruche i wątłe ciałko. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ważył tyle samo, co ona. Najbardziej rzuciło mi się to w oczy, kiedy na telebimie Jared znalazł się tuż obok Nathana, swojego starszego brata. Skojarzenie: niczym Flip i Flap. Przy czym, zaznaczam, Nathan gruby nie jest. Ma po prostu apetyczną, szeroką klatę i z dala widać, że wypracował ciało na siłowni. Jared ma sylwetkę typowo chłopięcą. Nie zmienia to jednak faktu, że ciągle lubię mu się przyglądać, bo widać, że gra na gitarze basowej naprawdę sprawia mu frajdę.


A skoro o przyglądaniu mowa, to druga połowa koncertu była pod tym względem lepsza. Zmieniło się ustawienie telebimów, była lepsza gra świateł, lepsze efekty wizualne, a moment, w którym gruba, mięsista kurtyna opadła, by odseparować Caleba od reszty zespołu i wyeksponować go na pierwszym planie, to była poezja. Milk, Comeback Story i WALLS wykonane w taki sposób miały znacznie większą moc rażenia.


Większość siedzących obok mnie osób robiła to, co ja - kołysała się niczym dziecko z chorobą sierocą, aczkolwiek zdarzały się jednostki wybitne, jak dwóch młodzianów po mojej lewej stronie. Przyglądałam się im ukradkiem, uśmiechając się pod nosem, a niekiedy nawet wybuchając przyjaznym śmiechem, bo patrzenie na nich to była czysta przyjemność. Fajnie, że ktoś potrafi tak dobrze się bawić do muzyki. Tak ją czuć i odbierać. Nie to co sąsiad Połówka - zastanawiałam się momentami, czy on czasem nie śpi. Potem zaś doszłam do wniosku, że pewnie nieszczęśnika spotkał taki sam los jak Połówka - był tu w ramach towarzystwa, czyli za karę.


Setlista była wysmakowana i zróżnicowana. Znalazło się na niej 26 piosenek z wszystkich albumów, przy czym tylko 1 z Youth & Young Manhood, 4 z Aha Shake Heartbreak, 3 z Because of the Times, 4 z Come Around Sundown, 2 z Mechanical Bull, 5 z najnowszego albumu WALLS i aż 7 z Only By The Night. Gdyby tak dorzucić do listy King of the Rodeo, McFearless, Arizonę czy Talihina Sky, byłoby dla mnie idealnie.


W międzyczasie zaś Caleb zdążył poinformować widownię o irlandzkich korzeniach rodziny Followill, ale to ani ociupinkę mnie nie zdziwiło. Po tym, jak kilka lat temu dowiedziałam się o irlandzkim pochodzeniu... Baracka Obamy już nic nie jest w stanie mnie zszokować pod tym względem. [dla tych, którzy przegapili: TU znajduje się mój archiwalny wpis o irlandzkich korzeniach Obamy].


Ci, którzy zasnęli, z pewnością obudzili się na kilka minut przed końcem koncertu, bo to właśnie wtedy grupa zagrała Sex on Fire, który poderwał na nogi wszystkich, ale to dosłownie wszystkich. Nawet siedzącą szlachtę z piętra. Koncert zakończyła spokojniejsza Waste A Moment. O 22:30 Caleb dopił wodę, rzucił pustą butelkę w tłum, Nathan swoje pałeczki perkusyjne i tak oto, wśród niemych gestów i zapewnień o miłości, zespół zniknął ze sceny.


A my, nie tracąc czasu, udaliśmy się na pobliski parking, choć przyznam, że w czasie koncertu zastanawiałam się, czy w ogóle uda nam się podnieść i odkleić od lepkiej podłogi. 10 minut później już wyjeżdżaliśmy z parkingu, przy czym najwięcej czasu zabrał nam sam parking, nie zaś opuszczenie areny, bo to akurat był niezwykle sprawny proces.


Fajnie było, nie powiem, ale chyba wolę jednak mieć chłopaków na wyłączność i słuchać ich w domu lub w samochodzie przy idealnej dla mnie temperaturze, nie zaś w dusznej sali koncertowej.

poniedziałek, 24 lipca 2017

Życie na fast-forward

Patrzę w kalendarz i wierzyć mi się nie chce, że to już końcówka lipca, a co za tym idzie ostatnie podrygi lata! Pogodę mamy ostatnio bardzo ładną, a do tego temperatury przyzwoite, więc łatwo jest zapomnieć, że irlandzka kalendarzowa jesień czai się tuż za rogiem. I tak sobie myślę, że zdecydowanie za krótko trwa ten okres letni. I już czuję, że powoli ogarnia mnie z tego powodu nostalgia. I już wiem, że trudno mi będzie zaprzestać grillowania, suszenia prania w ogródku, beztroskiego wygrzewania się na meblach ogrodowych, czytania, jedzenia i picia kawy na świeżym powietrzu. Żal będzie pożegnać te fantastycznie długie dni ze zmrokiem zapadającym dopiero przed 23:00 i te wspaniałe początki dnia z brzaskiem już o piątej, a może nawet przed, czego mam prawa nie wiedzieć, bo przeważnie jeszcze wtedy śpię. I tę feerię barw kwiatów, którymi pieczołowicie udekorowałam ogród, żal będzie pożegnać... Takie jednak jest życie. Show must go on, a ja mogę co najwyżej pokornie podporządkować się temu cyklowi natury, bo marudzenie niczego nie zmieni.


Długo mnie tu nie było, mimo że miałam gorące postanowienie poprawy i regularnego aktualizowania bloga. Moje plany planami, a życie zrobiło swoje. Nie wiem, co się dzieje, ale mam wrażenie, że im starsza jestem, tym szybciej czas mi ucieka. Kiedyś uwielbiał się ślimaczyć. Kiedy byłam uczennicą, jego specjalnością było zwolnione tempo. Ciągnął się nieznośnie niczym rozgotowane spaghetti w nielubianym rosole i powodował grymas niezadowolenia na buźce. Teraz zaś pobija swoje własne rekordy w prędkości.


Gdzieś mniej więcej od połowy czerwca - kiedy to wyjechałam nad ocean na urlop - mam wrażenie, że nieustannie jestem na przycisku fast-forward. Te wszystkie tygodnie, które nastąpiły po moim powrocie, zlewają mi się w jeden długi tydzień. Zdecydowanie nie bez znaczenia pozostał tutaj fakt, że takiej harówy w pracy to już dawno nie miałam, a po powrocie do domu było niewiele lepiej. Tak się bowiem złożyło, że coroczna wizyta gości z Polski, też dołożyła swoją, całkiem sporą i ciężką, cegiełkę do mojego niebytu w sieci.


Lipiec nie bardzo odstaje od czerwca pod względem atrakcji, zatem na brak zajęć nie narzekam. Swoją jedenastą rocznicę przylotu na wyspę - wypadającą właśnie na początku lipca - świętowałam podwójnie i wyjątkowo udanie. Najpierw na koncercie wielkiej czwórki z Nashville, Kings of Leon, w 3Arena w Dublinie, tydzień później zaś weekendowym pobytem w uroczej, ale kapryśnej Connemarze.


Miniony weekend był moim pierwszym wolnym w lipcu, kiedy świadomie i z premedytacją - mimo pięknej pogody - zdecydowałam, że wolę zostać w moich czterech ścianach, niż znowu gdzieś jechać. Jeszcze parę tygodni temu sama bym nie uwierzyła, w to, co właśnie napisałam, bo bycie w drodze było jedynym, czego wtedy najbardziej pragnęłam, ale teraz, po tylu przejechanych kilometrach, wspaniałych przygodach i widokach, zwyczajnie zechciałam zostać u siebie. Bo, mimo że uwielbiam podróże, to nade wszystko cenię sobie święty spokój i dom. Uwierzysz, że niekiedy do szczęścia wystarczy mi tylko wypoczynek w ogrodzie? Pod parasolem, ze stopami wyciągniętymi do słońca, z kawą pod ręką, wśród kwiatów i brykających kotów, tych naszych i cudzych.


A tak w ogóle, to jestem już na urlopie i całą sobą cieszę się z tego faktu. Tego mi trzeba było. Codziennie rano budzę się z myślą "życie jest piękne!", a świadomość, że nie muszę iść do pracy, tylko dodaje mi skrzydeł. Jutro rano zaś obudzę się już w innym państwie [o ile w ogóle zmrużę oko przez tę moją całonocną przeprawę] i mam nadzieję, że będę mieć po swojej stronie nie tylko pogodę, ale także los, bo ten jak dotąd tylko i wyłącznie rzuca mi kłody pod nogi przed każdym wyjazdem, co kończy się tym, że pod względem zdrowotnym spadają na mnie wszystkie plagi egipskie...


Materiałów do blogowych relacji mam aż nadto. Prawdziwy róg Amaltei. Jak tylko wrócę, postaram się zacząć wszystko spisywać i publikować. Tymczasem zaś żegnam się z Wami i do poczytania wkrótce, mam nadzieję!