poniedziałek, 24 lipca 2017

Życie na fast-forward

Patrzę w kalendarz i wierzyć mi się nie chce, że to już końcówka lipca, a co za tym idzie ostatnie podrygi lata! Pogodę mamy ostatnio bardzo ładną, a do tego temperatury przyzwoite, więc łatwo jest zapomnieć, że irlandzka kalendarzowa jesień czai się tuż za rogiem. I tak sobie myślę, że zdecydowanie za krótko trwa ten okres letni. I już czuję, że powoli ogarnia mnie z tego powodu nostalgia. I już wiem, że trudno mi będzie zaprzestać grillowania, suszenia prania w ogródku, beztroskiego wygrzewania się na meblach ogrodowych, czytania, jedzenia i picia kawy na świeżym powietrzu. Żal będzie pożegnać te fantastycznie długie dni ze zmrokiem zapadającym dopiero przed 23:00 i te wspaniałe początki dnia z brzaskiem już o piątej, a może nawet przed, czego mam prawa nie wiedzieć, bo przeważnie jeszcze wtedy śpię. I tę feerię barw kwiatów, którymi pieczołowicie udekorowałam ogród, żal będzie pożegnać... Takie jednak jest życie. Show must go on, a ja mogę co najwyżej pokornie podporządkować się temu cyklowi natury, bo marudzenie niczego nie zmieni.


Długo mnie tu nie było, mimo że miałam gorące postanowienie poprawy i regularnego aktualizowania bloga. Moje plany planami, a życie zrobiło swoje. Nie wiem, co się dzieje, ale mam wrażenie, że im starsza jestem, tym szybciej czas mi ucieka. Kiedyś uwielbiał się ślimaczyć. Kiedy byłam uczennicą, jego specjalnością było zwolnione tempo. Ciągnął się nieznośnie niczym rozgotowane spaghetti w nielubianym rosole i powodował grymas niezadowolenia na buźce. Teraz zaś pobija swoje własne rekordy w prędkości.


Gdzieś mniej więcej od połowy czerwca - kiedy to wyjechałam nad ocean na urlop - mam wrażenie, że nieustannie jestem na przycisku fast-forward. Te wszystkie tygodnie, które nastąpiły po moim powrocie, zlewają mi się w jeden długi tydzień. Zdecydowanie nie bez znaczenia pozostał tutaj fakt, że takiej harówy w pracy to już dawno nie miałam, a po powrocie do domu było niewiele lepiej. Tak się bowiem złożyło, że coroczna wizyta gości z Polski, też dołożyła swoją, całkiem sporą i ciężką, cegiełkę do mojego niebytu w sieci.


Lipiec nie bardzo odstaje od czerwca pod względem atrakcji, zatem na brak zajęć nie narzekam. Swoją jedenastą rocznicę przylotu na wyspę - wypadającą właśnie na początku lipca - świętowałam podwójnie i wyjątkowo udanie. Najpierw na koncercie wielkiej czwórki z Nashville, Kings of Leon, w 3Arena w Dublinie, tydzień później zaś weekendowym pobytem w uroczej, ale kapryśnej Connemarze.


Miniony weekend był moim pierwszym wolnym w lipcu, kiedy świadomie i z premedytacją - mimo pięknej pogody - zdecydowałam, że wolę zostać w moich czterech ścianach, niż znowu gdzieś jechać. Jeszcze parę tygodni temu sama bym nie uwierzyła, w to, co właśnie napisałam, bo bycie w drodze było jedynym, czego wtedy najbardziej pragnęłam, ale teraz, po tylu przejechanych kilometrach, wspaniałych przygodach i widokach, zwyczajnie zechciałam zostać u siebie. Bo, mimo że uwielbiam podróże, to nade wszystko cenię sobie święty spokój i dom. Uwierzysz, że niekiedy do szczęścia wystarczy mi tylko wypoczynek w ogrodzie? Pod parasolem, ze stopami wyciągniętymi do słońca, z kawą pod ręką, wśród kwiatów i brykających kotów, tych naszych i cudzych.


A tak w ogóle, to jestem już na urlopie i całą sobą cieszę się z tego faktu. Tego mi trzeba było. Codziennie rano budzę się z myślą "życie jest piękne!", a świadomość, że nie muszę iść do pracy, tylko dodaje mi skrzydeł. Jutro rano zaś obudzę się już w innym państwie [o ile w ogóle zmrużę oko przez tę moją całonocną przeprawę] i mam nadzieję, że będę mieć po swojej stronie nie tylko pogodę, ale także los, bo ten jak dotąd tylko i wyłącznie rzuca mi kłody pod nogi przed każdym wyjazdem, co kończy się tym, że pod względem zdrowotnym spadają na mnie wszystkie plagi egipskie...


Materiałów do blogowych relacji mam aż nadto. Prawdziwy róg Amaltei. Jak tylko wrócę, postaram się zacząć wszystko spisywać i publikować. Tymczasem zaś żegnam się z Wami i do poczytania wkrótce, mam nadzieję!

24 komentarze:

  1. Witaj witaj. Chlebem i solą.

    Lubię mieć zachowany balans. Dni, takie jak Twoje, kiedy tak wiele się dzieje wszystkiego na raz, w sprzyjającej aurze są dobre, ale jest we mnie coś takiego, że po takim czasie mam ochotę zamknąć się z książką i kubkiem herbaty. Inna sprawa, że kiedy się spotykam z ludźmi, podróżuję, chodzę na koncerty to nie mam czasu na książkę, filmy i czuję się kulturowo uwsteczniona (masz Ci los). Lubię te chwile spotkań, zwiedzania miast, wspólnego gotowania czy pieczenia i plotkowania. Ludzie jednak na dłuższą metę mnie męczą. Zawsze prędzej czy później tęsknię do chwili dla siebie. Oh Connemara. Rozmarzyłam się...

    Moja Szefowa była na koncercie Kings of Leon jak byli w Polsce. Miała wtedy niezłą przeprawę, bo Polskę nawiedziły nawałnice.

    No wiesz! Wspominałaś chyba kiedyś, że pamiętliwa z Ciebie bestia. To teraz nie napiszesz mi pewnie dokąd się wybrałaś? Hę?

    Niech dobre wiatry i słońce Wam sprzyjają:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj, witaj! :) Pierwsza żywa dusza na blogu! ;)

    Dokładnie tak to wygląda. Wyjazdy były kapitalne, wspaniale było znów być w drodze, ale nadszedł taki dzień, kiedy zapragnęłam zostać w swoich czterech kątach i po prostu zwyczajnie nacieszyć się domem, w którym normalnie przebywam tylko późnymi popołudniami i wieczorami. Poza tym wiesz, jak jest - wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Swoje łóżko rządzi!

    O, proszę! Już lubię Twoją szefową! :) U mnie na szczęście obyło się bez większych problemów.

    No jasne, że nie ;) Wszystko w swoim czasie [albo i nie] ;) Daleko jednak nie wybywam.

    Dziękować! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie lato już w czerwcu dało mocno w kość, za to jesień uważam za najpiękniejszą porę roku ( i nie tylko to złotą). Na jesień mam najwięcej planów podróżniczych, bo zdecydowanie łagodniejsza pogoda, pozwala mi po prostu na więcej. No i podoba mi się wtedy ten świat :) Dlatego nie rozumiem terminu "depresji jesiennej". Bo 'marudzenie niczego nie zmieni' - masz rację ;) Pogoda ZAWSZE jakaś MUSI BYĆ. Dlaczego tańczę w deszczu ;)

    Czekamy na Twoją reaktywację!

    OdpowiedzUsuń
  4. U nas za to lato w kratkę , raz upał, raz jesień. A o wieczorach w ogrodzie , czy kawie na tarasie mogę pomarzyć :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wrócił syn marnotrawny i znów wyjeżdża. Ciekawa jestem gdzie ten urlop zagraniczny się odbywa. Nie pochwaliłaś się to muszę zaczekać na relację.

    Jesień w Irlandii taka prędka? całkiem jak w Kanadzie. W czerwcu czasem leży śnieg a we wrześniu już nie raz i nie dwa lepi się bałwana ...

    OdpowiedzUsuń
  6. ha, to z okazji tej 11 życzę Ci kolejnych pięknych chwil na Wyspie... jak ten czas płynie, prawda?
    Widzę, że nie tylko ja trwam w niedoczasie :) zaległości wywalają mi się wszystkimi szczelinami! czas goni, blog leży.... Powtarzam sobie, że wycieczki opisze w zimie, ale czy wtedy znajdę czas?

    Odpoczywaj sobie, ciesz sie ostatnimi podrygami naszego kalendarzowego lata - wszak sierpien już za rogiem!. Mam tylko nadzieje, że zarówno sierpień, jak i wrzesień będą jeszcze piękne.

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Taniec w deszczu może być fajny! A wiesz, że jedno z moich najfajniejszych wspomnień z dzieciństwa, to właśnie "deszczowa kąpiel" połączona z tańcem? Kiedyś mama wydała nam polecenie "umycia się" w bardzo intensywnym, ale przyjemnym letnim deszczu. To była niesamowita frajda! Do dziś wspominam to wydarzenie z wielkim uśmiechem na twarzy. Prawdą jest, że człowiek nie jest z cukru i deszcz go nie roztopi ;)

    Powodzenia w realizacji planów.

    Ja również lubię jesień, a tą złotą, ciepłą i pogodą to już w ogóle :) To była moja ulubiona pora roku, kiedy byłam dzieckiem.

    OdpowiedzUsuń
  8. Czyli normalna kolej rzeczy. W końcu nie mieszkamy na Karaibach ;) U nas też różnie bywa, ale jednak często korzystamy z ogródka i grilla.

    PS. Miło mi Cię tutaj widzieć! :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Bo tak się złożyło, że ten rok szczęśliwie obfitował w wiele udanych wyjazdów. Ten wspomniany był jednak ostatnim z serii tych dłuższych, a jednocześnie ostatnią pozycją na mojej tegorocznej liście wyjazdowej. Jeśli jeszcze jakiś mi się trafi, to będzie to już tylko wyjazd jednodniowy bądź weekendowy. Poza tym koniec roku, to zazwyczaj bardzo pracowity okres w pracy Połówka, co często wiąże się z pracą weekendową, a to z kolei nie sprzyja żadnym wyjazdom. Kiedy ma się ten jeden dzień wolnego w tygodniu, to jednak chce się go spędzić w domu, a nie za kierownicą [tym bardziej, jeśli codziennie siedzi się za nią średnio trzy godziny...]

    Ta kalendarzowa rozpoczyna się już pierwszego sierpnia. Wiesz jednak, jak to bywa z teorią i praktyką. Często się rozmijają. Liczę jednak na to, że przed nami będzie jeszcze wiele pogodnych i słonecznych dni. Wrzesień często bywa tutaj bardzo przyjemny. Najgorsza jest końcówka roku, bo to przeważnie okres wichur i ulewnych deszczy [choć u mnie, w głębi lądu, i tak jest o niebo lepiej pod tym względem niż np. nad oceanem].

    OdpowiedzUsuń
  10. Aniu, nie mam pojęcia, kiedy to zleciało! Jest to zarazem fascynujące, ale i przerażające zjawisko, które dobitnie pokazuje, że nasze życie przemija w mgnieniu oka!

    Dziękuję Ci za dobre słowa, myślę, że jeszcze wiele wspaniałych chwil przede mną.

    O to, to! Dokładnie tak sobie myślę - pocieszam się, że jak teraz nie uda mi się wszystkiego opisać, to przecież zawsze mogę zrobić to jesienią czy zimą, kiedy będę mieć więcej wolnego czasu, ale jak znam życie, to i wtedy coś będzie mi stało na przeszkodzie...

    OdpowiedzUsuń
  11. o mamo 1 sierpnia już macie kalendarzową jesień?? na prawdę? o rany a kiedy się w takim razie zaczyna kalendarzowe lato?

    Jejku a ja taka ciepłolubna to ja bym w tej Irlandii chyba tęskniła za latem. Chociaż u nas też nie łatwo bo cały lipiec lało praktycznie podobno na palcach 1 ręki było policzyć ładne upalne dni bez deszczu (tak mówią bo mnie nie było) teraz dziś mają się zacząć jakieś kosmiczne upały dopiero. Więc w sumie miesiąc letni wakacyjny a pogoda słaba na urlopowanie.

    Czekam na relację w takim razie i zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
  12. A bo widzisz, początek pór roku to nadal kwestia sporna dla wielu osób. Według starego kalendarza Celtów lato zaczyna się pierwszego maja, a jesień pierwszego sierpnia. Tak też np. podają podręczniki szkolne. Według irlandzkich meteorologów lato przypada na najcieplejsze miesiące w roku, czyli na czerwiec, lipiec i sierpień. Każda z tych wersji ma swoich przeciwników i zwolenników. Powiem Ci, że czasami w sierpniu faktycznie czuć już jesień w powietrzu, a przy okazji zapach torfu z kominów, bo co niektórzy rozpoczynają wtedy sezon grzewczy...

    Zdecydowanie nie byłabyś tu szczęśliwa, skoro Ciebie rajcują ponad trzydziestostopniowe temperatury latem. U nas są one rzadkością.

    A tak a propos pogody, to utarło się, że ta irlandzka jest brzydka, a tymczasem często słyszy się narzekania Polaków na polskie lato, a niekiedy nawet na podtopienia i powodzie... Ludziom ciężko dogodzić ;)

    OdpowiedzUsuń
  13. aaaaa czyli faktycznie mieliście inny kalendarz i inaczej ustalone pory roku. Na pewno każdy kraj o innej lokalizacji ma inaczej rozpoczynające się pory roku. W takim razie u Ciebie jest to logiczne nawet jeśli zaczyna się wszystko szybciej niż u nas :)

    Nie tyle 30 stopniowe ale ja lubię słońce, duuuuzzzzoooooooo słońca a krótką i lekką zimę i na pewno idealnie by mi się mieszkało we Włoszech bo tam słońca sporo i długo a w zimę rzadko temp. spada poniżej zera. Takie 20-25 stopni przez ponad 6 miesięcy w roku by mnie urządzało :D

    Poza tym z Twoich zdjęć nie widać żeby Irlandia była deszczowa. Udaje Ci się zawsze złapać słońce na swoich wypadach :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Słoneczko to i ja lubię, nie znoszę jednak zbyt wysokich temperatur. Słońce w duecie z dwudziestoma kilkoma stopniami jest jak najbardziej na plus.

    To ja mam dla Ciebie idealne rozwiązanie: domek "letniskowy" w Irlandii na zimę [rzadko mamy siarczyste mrozy], a latem pobyt na Kanarach ;) Albo chociaż we Włoszech. Może zamiast szlifować angielski powinnaś przerzucić się na włoski? ;)

    Ja mam to szczęście, że u mnie suma rocznych opadów jest znacznie mniejsza niż na zachodzie kraju [pięknym, górzystym, ale i przez to deszczowym regionie], więc na dobrą sprawę nie mam zbyt wielu powodów do narzekania na pogodę. A jeśli już, to że jest mi za gorąco ;)

    OdpowiedzUsuń
  15. Ha! Jeszcze żywa.

    Tego to mi nie musisz mówić. Ostatnio często śpię poza domem, więc stałam się specjalistką od zmieniania łóżek i tym bardziej doceniam swoje;)

    I ja ją lubię. Jeszcze;)

    No wiesz! Wstydź się. Daleko niby nie, ale jednak za granicę...Czekaj, czekaj. Za trzy tygodnie się zemszczę;)

    Nadal na urlopie czy już z powrotem?

    OdpowiedzUsuń
  16. No to takie lekko powyżej 20 stopni temperatury to i mnie by urządzały :)

    Nie nie, włoski odpada. Za trudny poza tym po włosku się pogada jedynie z Włochami a angielski to są ogromne możliwości i o wiele łatwiejszy język. Szlifuję dalej nie wiadomo kiedy się przyda :)

    Domek letniskowy na zimę w Irlandii?? a to zaprawdę ciekawy pomysł :D

    OdpowiedzUsuń
  17. "Specjalistka od zmieniania łóżek" - fajnie to brzmi. Bylebyś tylko nie uczyniła z tego zawodu ;) A ja po ostatnim zagranicznym noclegu odszczekuję to "Swoje łóżko rządzi!" [sama nie wierzę, że właśnie to napisałam!] Spałam w tak ogromnym łóżku, że jak się w nocy przebudziłam, to musiałam Połówka z latarką szukać ;) Też chcę takie! Mam jedynie double size, które normalnie daje radę. Kiedy jednak chcę sobie na nim poleżeć w poprzek, to jest zwyczajnie za wąskie i mi nogi zwisają ;)

    O nie, nie ;) To ja się zemściłam ;) Ty możesz jedynie wyciągnąć wnioski i nie dawać mi powodów do odwetu ;) No chyba, że jesteś zwolenniczką Kodeksu Hammurabiego, ale wtedy z kolei musisz pamiętać o słowach Gandhiego: "an eye for an eye makes the whole world blind" ;) Tak że ten. Masz teraz rozkminkę ;)

    Już z powrotem! :(

    OdpowiedzUsuń
  18. Skoro twierdzisz, że włoski jest trudny, to może spróbuj się nauczyć irlandzkiego, walijskiego, albo - jeszcze lepiej!- mandaryńskiego ;) To są dopiero hardcore'y wśród języków ;) A tak już całkiem serio, to masz rację, że angielski wydaje się być bardziej przydatny i użyteczny.

    OdpowiedzUsuń
  19. angielski jest łatwy bo jedno słowo ma dużo znaczeń i jakoś tak wpada w ucho. A włoski mi się z niczym nie kojarzył i jakoś tak trudniej wchodził. Nie mam zbytniej lekkości do nauki języków :)

    OdpowiedzUsuń
  20. To byłby już kolejny. Zawód. Zawsze coś nowego do dopisania w cv ;-)

    Wiem co czujesz. Spałam w takim przynajmniej kilka razy. W Krakowie. I w Lizbonie tuż przed wylotem (zdecydowanie za krótko!). Mimo to, co swoje, to swoje. Ja tam jestem stała w uczuciach. Poza tym głupio tak do łóżka latarkę zabierać. No co Ty.

    Ja jestem mały człowiek, ale double to muszę mieć. Inaczej się nie wyśpię. Taka ze mnie śpiąca królewna.

    Kochana! Zdaje się, że częściej wyjeżdżam od Ciebie. Uprzedzam lojalnie, że zniknę w sierpniu na dłuższą chwilę i we wrześniu na bardzo krótką. Liczy się? :D Dowiesz się jak zwykle-po czasie :D Z opóźnieniem uzależnionym od aktualnych wydarzeń mojego życia.

    Bliżej mi do Dalajlamy niż do dwóch wspomnianych;) Ty o swoich wyjazdach w ogóle nie wspominasz, więc weź mi tu bez takich:P Bo Cię w tej Irlandii poszukam:P

    Krótko, ale na pewno dobrze!

    OdpowiedzUsuń
  21. Mnie nauka włoskiego zawsze sprawiała przyjemność, więc wyjątkowo łatwo mi wchodził. W nauce bardzo ważne jest nastawienie. Z własnego doświadczenia wiem, że to działa.

    OdpowiedzUsuń
  22. Chyba zacznę Cię nazywać "kobietą o tysiącu twarzach i zawodach".

    Ja na szczęście nie mam takich problemów. Jak trzeba to śpię na małym łóżku i nie narzekam. Mam w jednej sypialni single bed i muszę powiedzieć, że jest bardzo wygodne, aczkolwiek wiadomo - dobrze jest mieć więcej miejsca. Szczególnie jeśli ktoś lubi się rozkładać. A ja lubię.

    Ciekawą tezę wysunęłaś z tymi częstszymi wyjazdami. Przez moment poczułam się jak couch potato ;) Nie wiem, co Ci powiedzieć, bo zwyczajnie nie wiem, ile zwiedziłaś w tym roku. Jeśli chodzi o zagraniczne podróże, to może faktycznie częściej jeździsz [ja maksymalnie dwa razy do roku, nie wliczając w to Polski], nie byłabym jednak pewna, czy częściej jeździsz na wycieczki krajoznawcze. Poza tym, to że o czymś nie wspominam, nie znaczy przecież, że tego nie robię.

    Nie wspominam o wszystkich swoich wyjazdach, choćby dlatego, że przez pewien czas miałam bardzo ograniczony dostęp do Internetu, o czym zresztą Ci wspominałam, ale część z nich jednak opisuję. Jedną część pomijam, bo uważam, że są nieciekawe, inną część, bo nie mam czasu na opisywanie wszystkiego, nie mam ładnych zdjęć... Różne są powody.

    OdpowiedzUsuń
  23. Go on.

    Mam wrażenie, że z wiekiem zrobiłam się wygodna. Komfort i wyspanie się są dla mnie kwestią ważną.

    Oj tam, oj tam. Nieprecyzyjnie się wypowiedziałam. Powinnam napisać, że częściej nie piszę gdzie wyjeżdżam;) Teraz to już chyba przeginam co?;) Ty w ogóle o tym nie wspominasz, więc nie ma powodów do zastanawiania się. Po prostu nie ma Cię i tyle.

    Pamiętam, pamiętam. Tylko mi tu fochem we mnie nie rzucaj.

    OdpowiedzUsuń
  24. Ja też. Pani Wygodnicka to moje drugie imię. Dlatego teraz, jak szukam noclegu, to interesują mnie tylko takie, które mają dostęp do prywatnej łazienki. Od razu skreślam te współdzielone.

    "Po prostu nie ma Cię i tyle." - no wiesz, co? ;) A ja łudziłam się, że choć jedna osoba zamyśli się czasem nad moim zniknięciem ;)

    Spokojnie, do robienia fochów jeszcze długa droga :)

    OdpowiedzUsuń