Są takie wydarzenia w życiu każdego człowieka, o których nie sposób zapomnieć. Chcesz, ale nie potrafisz. Plączą Ci się po głowie, latają koło nosa niczym przysłowiowa osa, tkwią w Tobie niczym niefortunnie wbita drzazga, niczym odłamek szkła w oku Kaya i nie pozwalają Ci czerpać radości z tego wszystkiego, co Cię otacza.
To może być wszystko. Od wujka i ciotki pechowo nakrytych w czasie łóżkowego tanga [w tym wieku i jeszcze mogą?!], przez niesłuszny awans tej wrednej koleżanki, której tak nie znosisz, aż do zdrady, a nawet śmierci ukochanej osoby. Od najbardziej prozaicznej pierdółki do prawdziwego nieszczęścia.
W moim przypadku była to reklama zasłyszana w radiu. Tak, właśnie taka drobnostka. Usłyszałam o dublińskim koncercie Kings of Leon i od tego momentu przyszło mi się zmagać z rozterkami na miarę szekspirowskiego "być lub nie być". Tak, wiem. Dylematy XXI wieku.
Snu z powiek mi to nie spędzało, apetytu nie odbierało [a szkoda!], ale mimo wszystko nie dawało spokoju. Bo z jednej strony chciałam i czułam potrzebę, z drugiej zaś aż wzdrygałam się na myśl o tej ludzkiej, często zresztą pijanej, masie wypełniającej stadiony i hale koncertowe.
Ostatecznie zwyciężyło coś, co pewnie trudno będzie Ci zrozumieć - poczucie lojalności i obowiązku. Doszłam do wniosku, że zwyczajnie na świecie jestem "chłopakom" to winna. Tyle razy poprawiali mi humor, tyle razy rzucali linę, kiedy leżałam i kwiczałam w głębokim dole, tyle razy sprawiali, że świat stawał się piękniejszy, że po prostu nie mogłoby mnie tam zabraknąć.
Jest taka scenka w moim ukochanym serialu komediowym, "Father Ted", kiedy to do tytułowego ojca Teda przychodzi pogrążony w depresji ojciec Kevin. Ted włącza mu, dającą energetycznego kopa, piosenkę "Shaft". Kevin się w nią wsłuchuje, a jego humor znacznie się poprawia [aż do momentu, kiedy wsiada do autobusu i wysłuchuje "Exit Music" w wykonaniu Radiohead]. Kings of Leon to taki mój "Shaft". Ty też pewnie masz swój.
Nie wiem, czy ktoś kiedyś spisał przykazania każdego szanującego się fana, ale jeśli nie, to ja właśnie kładę kamień węgielny i ustanawiam pierwsze prawo: "przynajmniej raz w życiu powinieneś udać się na koncert swojego ulubionego wykonawcy na znak szacunku i sympatii do niego." I kij z tym, że stoi ono w opozycji do niegłupiego "you should never meet your heroes, you'll only be disappointed!".
Bo widzisz. Tak realnie rzecz ujmując, to mam niewielką szansę na wyjazd do Nashville, Tennessee w USA w najbliższym czasie, gdzie znajduje się centrum dowodzenia chłopaków. Co zatem innego mogłam zrobić w takiej sytuacji? Góra nie przyszła do Mahometa, to Mahomet przyszedł do góry. W tym konkretnym przypadku okazja nie zapukała subtelnie do moich drzwi. Ona je wyważyła niczym funkcjonariusz SWAT.
Przed wejściem do 3Arena pobłogosławiłam swoje własne lenistwo. To był ten jeden z nielicznych przypadków, kiedy to bardziej opłaca się być leniwym. Otóż, kiedy kupowaliśmy bilet na koncert, mieliśmy możliwość kupna także miejsca na Point Village Car Park, który znajduje się tuż obok 3Arena. Jedyne 12 euro. Połówek jednak zlekceważył tę opcję, twierdząc, że to bez sensu, bo po co płacić kilkanaście euro, skoro możemy zostawić naszego bolida na jego firmowym parkingu. Bo to przecież niedaleko.
Jak bardzo niedaleko odkryłam niedługo przed samym koncertem. Jakieś pół godziny spacerkiem. O nie, dziękuję. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak długo będzie trwał koncert, ale biorąc pod uwagę, że miał zacząć się gdzieś o 20:30, wiedziałam już, że nie chcę przed północą włóczyć się po Dublinie.
Zatem ostatecznie wykupiliśmy miejsce na parkingu, co okazało się strzałem w dziesiątkę i co Połówkowi wyszło na dobre. Było to bowiem stosunkowo niedługo po zamachu na koncercie Ariany Grande w Manchesterze i przed wejściem do 3Arena każdy musiał przejść kontrolę osobistą. Taki znak naszych czasów, jak chwilę wcześniej śpiewał na parkingu Harry Styles, kumpel perkusisty Kings of Leon. Nie przypominam sobie, bym przed żadnym innym koncertem [czy to Clannad czy też Queen] musiała przechodzić przez kontrolę osobistą. To było jednak KIEDYŚ. Na szczęście wszyscy wykazywali się zrozumieniem i nikt nie protestował.
Jako że w mailu informacyjnym nie umieszczono tak istotnych informacji jak to, że na halę nie można wnosić ze sobą lustrzanek ani też swojej wody, nasz aparat szybko zwrócił uwagę ochroniarza. Obiektyw mu się nie spodobał, bo gdyby to był zwykły, mały aparat kompaktowy, dostalibyśmy zielone światło. Tymczasem zaś Połówek musiał zawrócić i schować aparat do samochodu. Tutaj bardzo przydatny okazał się pobliski parking. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której musiałby drałować te pół godziny w jedną stronę na parking firmowy. Czas nas naglił, bo przyjechaliśmy nieco spóźnieni i support w postaci Nathaniela Ratliffa & The Night Sweats już dawno był na scenie. Nie wiem, ile piosenek zaśpiewał, ale mnie udało się wysłuchać tylko dwóch, ale to akurat nie miało dla mnie większego znaczenia.
Ja z kolei musiałam pozbyć się litrowej butelki wody mineralnej, którą niemal zawsze noszę ze sobą w torebce. A jako że w środku hali panowała temperatura niemal tropikalna, szybko zaczęłam się pocić niczym dziwka na spowiedzi, i jasnym się stało, że bez wody długo tu nie pociągnę. A skoro już wydałam to 100 euro, to chciałam mieć z tego koncertu jakąś przyjemność.
Z pomocą przyszła mi woda zakupiona w barze na terenie obiektu. Zimny pot mnie jednak oblał, kiedy usłyszałam cenę i już skłonna byłam uwierzyć, że pod wpływem zaćmienia umysłu wywołanego wysoką temperaturą omyłkowo zamówiłam butlę Dom Perignon zamiast małej, półlitrowej wody mineralnej. Kilka dni później kupiłam w moim miejscowym Tesco cały sześciopak tej samej wody. Za niższą cenę. Taka ciekawostka. Ach, no i wodę sprzedają odkręconą. Kupujesz i dostajesz bez nakrętki. Bo, jak będą mieć szczęście, to się potkniesz, połowę wychlapiesz i znów zawitasz do sklepiku. No chyba, że wolisz wysuszyć się na wióry i przetrwać koncert bez zmoczenia ust. Każdy słyszał o takich hardkorach, ale nikt ich nie widział [to zupełnie jak z Yeti].
Sam koncert zaliczyłabym do bardzo udanych, aczkolwiek miałam lekki niedosyt, bo choć miejscówkę miałam zacną [naprzeciwko sceny], przez co widoczność była dobra, to jednak odległość robiła swoje. Do tej pory zawsze, jak tylko szłam do teatru na przedstawienie bądź koncert, brałam najdroższe bilety, by być blisko sceny. Zawsze to działało tak, jak tego oczekiwałam. Emocje sięgały zenitu, całość odbierało się znacznie intensywniej. Tym razem zaś od moich ulubieńców oddzielała mnie cała masa fanów stojących, a ja śmiem przypuszczać, że tamtejsza atmosfera przypominała tę w kotle czarownicy. Trochę im zazdrościłam, bo choć fajnie było posadzić tyłek na krzesełku, to jednak siedzenie na piętrze to nie to samo co przestrzeń koło sceny.
Mimo wszystko udało mi się zauważyć, że Jared niedawno zmienił fryzurę i na scenie wystąpił w blond czuprynie. Wolałam go w jego naturalnym odcieniu włosów, tak jak bardziej podobał mi się Caleb w wieku dwudziestu kilku lat, kiedy miał długie włosy i był mieszanką Ashtona Kutchera i młodego Ozzy'ego. Teraz zaś chyba znów ma fazę na stylistykę lat 70., bo jego pornstache sprawia, że momentami wygląda niczym perwers. Ale bądźmy poważni, to nie jest żaden powód do tego, by przestać ich słuchać i/lub lubić.
Tak w ogóle, to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Jared coraz bardziej chudnie i upodabnia się do swojej ślicznej żony, Marthy Followill. Ta sama blond czupryna, to samo kruche i wątłe ciałko. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ważył tyle samo, co ona. Najbardziej rzuciło mi się to w oczy, kiedy na telebimie Jared znalazł się tuż obok Nathana, swojego starszego brata. Skojarzenie: niczym Flip i Flap. Przy czym, zaznaczam, Nathan gruby nie jest. Ma po prostu apetyczną, szeroką klatę i z dala widać, że wypracował ciało na siłowni. Jared ma sylwetkę typowo chłopięcą. Nie zmienia to jednak faktu, że ciągle lubię mu się przyglądać, bo widać, że gra na gitarze basowej naprawdę sprawia mu frajdę.
A skoro o przyglądaniu mowa, to druga połowa koncertu była pod tym względem lepsza. Zmieniło się ustawienie telebimów, była lepsza gra świateł, lepsze efekty wizualne, a moment, w którym gruba, mięsista kurtyna opadła, by odseparować Caleba od reszty zespołu i wyeksponować go na pierwszym planie, to była poezja. Milk, Comeback Story i WALLS wykonane w taki sposób miały znacznie większą moc rażenia.
Większość siedzących obok mnie osób robiła to, co ja - kołysała się niczym dziecko z chorobą sierocą, aczkolwiek zdarzały się jednostki wybitne, jak dwóch młodzianów po mojej lewej stronie. Przyglądałam się im ukradkiem, uśmiechając się pod nosem, a niekiedy nawet wybuchając przyjaznym śmiechem, bo patrzenie na nich to była czysta przyjemność. Fajnie, że ktoś potrafi tak dobrze się bawić do muzyki. Tak ją czuć i odbierać. Nie to co sąsiad Połówka - zastanawiałam się momentami, czy on czasem nie śpi. Potem zaś doszłam do wniosku, że pewnie nieszczęśnika spotkał taki sam los jak Połówka - był tu w ramach towarzystwa, czyli za karę.
Setlista była wysmakowana i zróżnicowana. Znalazło się na niej 26 piosenek z wszystkich albumów, przy czym tylko 1 z Youth & Young Manhood, 4 z Aha Shake Heartbreak, 3 z Because of the Times, 4 z Come Around Sundown, 2 z Mechanical Bull, 5 z najnowszego albumu WALLS i aż 7 z Only By The Night. Gdyby tak dorzucić do listy King of the Rodeo, McFearless, Arizonę czy Talihina Sky, byłoby dla mnie idealnie.
W międzyczasie zaś Caleb zdążył poinformować widownię o irlandzkich korzeniach rodziny Followill, ale to ani ociupinkę mnie nie zdziwiło. Po tym, jak kilka lat temu dowiedziałam się o irlandzkim pochodzeniu... Baracka Obamy już nic nie jest w stanie mnie zszokować pod tym względem. [dla tych, którzy przegapili: TU znajduje się mój archiwalny wpis o irlandzkich korzeniach Obamy].
Ci, którzy zasnęli, z pewnością obudzili się na kilka minut przed końcem koncertu, bo to właśnie wtedy grupa zagrała Sex on Fire, który poderwał na nogi wszystkich, ale to dosłownie wszystkich. Nawet siedzącą szlachtę z piętra. Koncert zakończyła spokojniejsza Waste A Moment. O 22:30 Caleb dopił wodę, rzucił pustą butelkę w tłum, Nathan swoje pałeczki perkusyjne i tak oto, wśród niemych gestów i zapewnień o miłości, zespół zniknął ze sceny.
A my, nie tracąc czasu, udaliśmy się na pobliski parking, choć przyznam, że w czasie koncertu zastanawiałam się, czy w ogóle uda nam się podnieść i odkleić od lepkiej podłogi. 10 minut później już wyjeżdżaliśmy z parkingu, przy czym najwięcej czasu zabrał nam sam parking, nie zaś opuszczenie areny, bo to akurat był niezwykle sprawny proces.
Fajnie było, nie powiem, ale chyba wolę jednak mieć chłopaków na wyłączność i słuchać ich w domu lub w samochodzie przy idealnej dla mnie temperaturze, nie zaś w dusznej sali koncertowej.
Pięknie to wszystko opisałaś, wiesz?
OdpowiedzUsuńOkazuje się, że podzielasz moje osobiste rozterki. Muszę Ci się przyznać, że nigdy nie byłam na tak wielkim koncercie. W przyszłym roku czekają mnie dwa i cały czas się zastanawiam czy to wszystko jest warte zachodu. Dwa na które siedziałam jak na szpilkach, gdy miała być uruchomiona sprzedaż biletów. Dwa na które wydałam haniebnie obrzydliwą ilość pieniędzy. Dwa wyczekane, wymarzone. Na jeden z nich czekałam ponad dwadzieścia lat.
Przez ostatnie lata nauczyłam się jednak, że nie ma lepszej muzyki niż ta na żywo. Nic nie jest w stanie jej zastąpić. Nawet teraz po ostatnim koncercie, gdy nieustannie słuchałam muzyki na spotify, to nie było to samo. Zupełnie!
Miałam ostatnio przygody z kontrolą przed koncertem z powodu plecaka. Nocowałam potem u koleżanki, więc miałam ze sobą plecak. Koniec końców po przeszukaniu mnie ochrona mnie wpuściła. Nie wolno było również wnosić parasolek (a parasolkę mam zawsze przy sobie), co doczytałam już po kłopocie z plecakiem, więc ukryłam ją mocno w czeluściach torebki.
W październikowy koncert suszyłam się tak, jak piszesz. Wodę mi zabrali. Stałam przy samej barierce, więc kiedy za mną wszedł cały tłum ludzi-nie było odwrotu. Nie wróciłabym do barierki. Ratowałam się gumą do żucia. O kosmicznych cenach picia w trakcie koncertów słyszałam.
Nie wypowiem się o zespole, ponieważ (tu wykażę się ignorancją totalną) nie znam ich i nie wiem kim są.
Jedno jest pewne-najlepsze są kameralne, spokojne koncerty. Z resztą kto wie. Kwiecień pokaże czy zmienię zdanie.
Cieszę się, że tak uważasz! Wyszło tego znacznie więcej, niż planowałam i bałam się, że Was zanudzę.
OdpowiedzUsuńTu nie ma się nad czym zastanawiać, kobieto! Tym bardziej jeśli będą to koncerty w Polsce. Wyczekałaś, wymarzyłaś, wydałaś pieniądze, to teraz pozostaje Ci jedynie iść i się dobrze bawić. Jeśli zrezygnujesz, to pewnie będziesz potem żałować. Wiem, że Tobą kieruje co innego, ale wyobraź sobie, że mnie się strasznie nie chciało iść na koncert Queen, który miał miejsce dawno temu w Paryżu. Byłam wymęczona po całym dniu zwiedzania i marzyłam jedynie o tym, by zostać w pokoju. Ostatecznie uległam namowom Połówka i poszłam. I bardzo dobrze się stało, bo bawiłam się super! Później bym tylko żałowała...
To są zupełnie inne odczucia, inne emocje i bodźce. To tak jak z oglądaniem meczów na żywo i tych w TV - nie do porównania!
Z przemyceniem parasolki akurat nie miałabym problemu :) Kupiłam niedawno torebkę, która do najpiękniejszych nie należy, ale jest niesamowicie praktyczna, bo ma kilkanaście kieszonek. W tym jedną ukrytą na parasolkę [tak jakby drugie dno], której z kolei ja nigdy nie noszę ;) Swoją drogą, muszę sprawdzić, czy można tam wcisnąć małą butelkę wody. Aparatu na pewno nie zmieszczę.
Tak, jak wspominałam we wpisie, byłam już na kilku koncertach i nigdy nie miałam problemu ani z wodą, ani z aparatem. To były jednak wydarzenia na mniejszą skalę [pomijając Queen] i nie tak popularni artyści. Swoją drogą, mogli o tych zakazach poinformować w mailu, który dostaliśmy po kupnie biletów.
Niestety, ceny są czystym zdzierstwem. Tak jak np. na wspomnianym parkingu. Normalnie godzina kosztuje tam 3.50 euro, a stawka koncertowa jest znacznie wyższa. Nie żałuję jednak, bo taka bliskość parkingu okazała się niezwykle pomocna.
No tak. Teraz to już nie ma wyjścia. Biorąc pod uwagę, że na dwóch koncertach mam bilety na płytę, czeka mnie chyba nocowanie pod halą;)
OdpowiedzUsuńTo prawda. Live is live. To jest coś, czego nie da się porównać czy opisać.
Ja byłam gotowa zaraz po tym jak pokazałam szczoteczkę i pastę do zębów Panu ochroniarzowi, piżamkę pokazać bieliznę;) Żeby już o nic więce nie pytał:P
Najwyraźniej w Irlandii podchodzą do tego luźniej. Mi się nie raz zdarzało wyrzucać butelkę wody czy nawet kanapkę, która miała mnie uratować wieczorem. Jestem przyzwyczajona do sprawdzania, przeszukiwania i wszystkich absurdalnych przepisów. Co nie oznacza, że zawsze przygotowana.
Zgadza się. Nie tylko ceny parkingów. Pamietam jak po jednym z koncertów usiłowałam zamówić taksówkę. Korporacje szybko zorientowały się, że coś się dzieje i ceny od razu poszybowały w górę. Poszłam przez mało ciekawy rejon na przystanek. Nie chciałam przepłacać. Teraz podziwiam ceny noclegów na przyszły rok we Warszawie. Masakra. Całe szczęście, że dzięki pracy mam małe zniżki. Może nie będę musiała się w nocy błąkać po Centralnym:P
Hmmm na koncercie byłam 2 razy o ile pamiętam. Raz przypadkiem na Lipnickiej nad morzem ale to był koncert otwarty wakacyjny jakiś dla turystów na świeżym powietrzu a ten drugi to była ABBA kilka lat temu. Tzn. laski już nie śpiewają ale faceci grali z Abby więc się wybrałam na te stare hity. Bawiłam się super tym bardziej, że to było na Dzień Matki więc rodzice nasi też szaleli. Podobało mi się choć z rockowym koncertem bym tego nie porównywała.
OdpowiedzUsuńCo do Twojego koncertu po tym jak mi nazwa nic nie powiedziała odpaliłam na YT ten ich hit i nadal nic ... chyba tego zespołu zwyczajnie nie znam :)
Gdzieś Ty się uchowała, kobieto, skoro nie kojarzysz nawet "Sex On Fire"? I to nie tak, że w Polsce nie są popularni, bo koncertują i wzięcie mają. A tak w ogóle, to w jakiej muzyce i wykonawcach gustujesz? Zastanawiam się nad tym i nie jestem w stanie powiedzieć nic na temat Twoich preferencji muzycznych. Chyba skrzętnie je skrywasz ;)
OdpowiedzUsuńO, na ABBIE byłaś z rodzicami? Też fajnie!
Będzie dobrze. Masz iść i korzystać z okazji, taki jest rozkaz ;) Jeszcze mi podziękujesz ;)
OdpowiedzUsuńNo właśnie, jak to wygląda w przypadku osób, które nie mają wyznaczonych miejsc pod sceną? Prawa dżungli? Kto silniejszy, ten dalej się dopcha? Kto pierwszy, ten lepszy? Nie mów, że trzeba aż z takim wyprzedzeniem się pojawiać? Ja się właśnie zastanawiam, czy następnym razem [jeśli będzie, oczywiście] nie powinnam nabyć biletu na płytę tuż koło sceny... Tam to dopiero musi być gorąco! Siedzenia są fajne, zwłaszcza jeśli koncert jest długi, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że im dalej od sceny, tym atmosfera mniej ciekawa.
Jest to całkiem niegłupi pomysł ;) W "Młodych Wilkach" była taka scena, kiedy to Jarek Jakimowicz [zapomniałam, kogo tam grał...] pokazał celnikom brudną bieliznę, a oni dali mu spokój ;)
Kanapki też nie można wnieść? Absurdalne przepisy, naprawdę! No ale wszystko kręci się wokół kasy...
Mam bardzo dużo czasu na przygotowanie się psychiczne.
OdpowiedzUsuńTak jak wspomniałam-nie byłam na tak dużym koncercie. Na tych na których bywałam zwykle ustawia się kolejka. Czasami już nawet w nocy :D Ja najdłużej czekałam od rana. A jak już staniesz pod sceną (oczywiście wszyscy od momentu wejścia biegną) to pampersy i inne takie. Bo wiadomo, że jak wyjdziesz to już nie przeciśniesz się z powrotem.
A jak stoisz naprawdę bardzo blisko to co chwilę ktoś Cię będzie usiłował delikatnie lub mniej przesunąć lub wypchnąć;) Takie są moje doświadczenia.
Znam osoby, które chodzą tylko na płytę, bo uważają, że tam najlepiej. Trudno mi powiedzieć, ale z mojego punktu widzenia jeśli mam zapłacić dużo za koncert (a koncerty kosztują dużo, nie oszukujmy się) to ja wolę widzieć tego artystę na żywo, a nie na telebimie. Płyta też różnie wygląda-na jednym z tych koncertów, na które się wybieram podobno na płycie może być tylko około 300 czy 500 osób. Myślę, że na drugim koncercie to już będą tysiące.
No widzisz! Wiedziałam. Na szczęście tym razem nie musiałam wykorzystywać tego asa w rękawie;)
Żadnego jedzenia, picia, ostrych narzędzi i innych takich.
No właśnie słyszałam o tych długaśnych kolejkach niczym po kolejny tom powieści o Harrym Potterze, ale ponieważ nigdy nie doświadczyłam tego na własnej skórze, to nie wiedziałam, gdzie leży prawda. Nie, to w takim układzie nie jest to dla mnie. Nie jestem aż tak zdeterminowaną fanką, by przez 12 godzin, albo i dłużej, stać w kolejce w nadziei na to, że uda mi się zająć miejsce blisko sceny. To już wolę siedzieć dalej i kulturalnie udać się na swoje wykupione miejsce, bez biegania i przepychania... Poza tym ja nie cierpię długo stać w jednym miejscu, taka wygodnicka jestem :) A może po prostu już za stara na to jestem?
OdpowiedzUsuńMoje miejsce nie było złe w gruncie rzeczy. Dobra widoczność, nie miałam problemów z obserwowaniem, co się dzieje na scenie, tylko że to był rząd na piętrze, a nie na parterze. Za moimi plecami było jeszcze wiele innych rzędów. Ci, którzy siedzieli w bocznych sektorach na pewno mieli znacznie gorszą widoczność. Nie wykupiłam tam miejsca, mimo że bilety kusiły niższymi cenami.
Nie za bardzo jestem w stanie pojąć porównanie do Pottera, bo go nigdy nie czytałam;)
OdpowiedzUsuń12 godzin to nie stałam, ale tak od 9 rano do 19 to już tak:P
Stara, nie stara. Nie wiem. Nie znam się. Nie znam Cię;)
Ja też nie czytałam, ale widziałam i słyszałam o tych ogromnych kolejkach w dniu premiery kolejnego tomu. Mimo że gatunek "Harry'ego Pottera" nie moja para kaloszy, to niewykluczone, że za jakiś czas przeczytam choćby pierwszy tom. Tak z ciekawości. Skoro parę dni temu ponownie zabrałam się za niegdyś porzucone "Starcie królów" George'a R.R. Martina [i nawet mi się podoba!], to wszystko może się zdarzyć. Najważniejsze, że znowu jestem spragniona czytania! Spora w tym zasługa zbliżającej się jesieni. Każdego roku czytam kilkadziesiąt przeróżnych pozycji książkowych, w tym roku jednak - nie wiedzieć, czemu - kiepsko mi szło czytanie. Nie czytam dla żadnych nagród i bicia rekordów, tylko dla własnej satysfakcji, ale póki co wszystko wskazuje na to, że w 2017 roku mogę tylko pomarzyć o polepszeniu zeszłorocznego wyniku i przeczytaniu ponad 64 książek.
OdpowiedzUsuńOd 9:00-19:00? Kosmos! Chyba nie stać mnie na takie poświęcenia :)
Nic przez to nie tracisz :)
To jeden z tych koncertów, na który polowałem! Niestety, gdy wróciłem z pracy (w której nie miałem dostępu do internetu) i zalogowałem się na moje konto w Ticketmaster, już niestety biletów nie było. Musiałem obejść się smakiem i zgryzotą jednocześnie, mając świadomość, że mój ukochany KoL gra zaledwie kilkadziesiąt kilometrów ode mnie! I to w czasie gdy zachłannie połykałem wszystkie dźwięki ostatniego albumu Walls. Przy okazji - nie zważam na to, że ma on oceny mocno komercyjnego. Dla mnie jest genialny! I jakoś tak zawsze kojarzy mi się z Irlandią 2017. Przy okazji... zauważyliście, że wszystkie tytuły płyty KoL mają pięć sylab? Wyjątkiem jest Walls, który ma... pięć liter.
OdpowiedzUsuńŚwiętna relacja!
Znam ten ból, R., bo i mnie w przeszłości nie udało się kupić interesujących mnie biletów. I pomyśleć, że mogliśmy być na tym koncercie "razem", gdyby los bardziej Ci sprzyjał! ;) Nic jednak straconego, wiesz? Może następnym razem Ci się to uda, czego oczywiście bardzo Ci życzę :)
UsuńMnie również bardzo podoba się "WALLS", a zdaniem wszelkiej maści krytyków absolutnie się nie przejmuję i nie sugeruję.
Ja zauważyłam! :) Gdzieś już kiedyś o tym czytałam. A "WALLS", będący skrótem od "We Are Like Love Songs" też chyba ma pięć sylab, ale mogę się mylić, bo nigdy nie byłam orłem z matematyki ;)
Bardzo pozytywnie zaskoczyłeś mnie swoją sympatią do Kings Of Leon, wiesz? :) Jesteś jedynym moim (znanym mi) czytelnikiem, który pod tym względem podziela mój gust muzyczny :)