czwartek, 31 sierpnia 2017

Wszystkie barwy Mountmellick


Do końca 2017 roku pozostało jeszcze kilka miesięcy, ale już teraz śmiało mogę stwierdzić, że w moim prywatnym rankingu Mountmellick, małe miasto w hrabstwie Laois, szturmem zajęło pierwsze miejsce w kategorii "Największe odkrycie/zaskoczenie roku" i nie sądzę, by dało się zdeklasować. A wszystko to dzięki pewnej grupce kobiet, ale o tym za chwilę.



Tutaj muszę sparafrazować znane powiedzenie: "behind every great man there is a great woman", co w wolnym tłumaczeniu wyglądałoby następująco: "Za każdym wielkim/wspaniałym mężczyzną stoi wspaniała kobieta". W tym przypadku za sukcesem Mountmellick stoi nie jedna, ale cała gromada kobiet. Barwnych, pozytywnie zakręconych, a nade wszystko niesamowicie kreatywnych, utalentowanych i entuzjastycznych.




Jak same mówią: spotykają się raz na tydzień, jedzą ciasto, szydełkują, śmieją się, prowadzą burze mózgów i pogawędki. I tak od 2014 roku, kiedy to po raz pierwszy zgromadziły się w lokalnym pubie z gorącym postanowieniem zrobienia czegoś, co będzie miało znaczenie, czegoś, co upiększyłoby ich miasteczko i sprawiło, że oczy innych zwrócą się właśnie na Mountmellick.




Za motto obrały sobie jajcarskie stwierdzenie: "The Earth without art is just... Eh", co trudno przetłumaczyć na język polski, jako że zawiera w sobie grę słów. Bazując na mocnym związku Mountmellick z przemysłem włókienniczym; z przędzalnictwem, tkactwem i dziewiarstwem,  postanowiły zająć się jedną z najnowszych form sztuki znaną jako "yarn bombing" - "bombardowanie włóczką". Jako że nazwa nie do końca ma pozytywny wydźwięk, czasami ten rodzaj ulicznej aktywności zwie się bardziej przyjaznym "yarn storming".



Nie wiadomo, kto tak naprawdę zapoczątkował "yarn bombing", czy niejaka Magda Sayeg, która w 2005 roku zamieściła włóczkową instalację przed swoim sklepem, czy też może artysta Bill Davenport, który już piętnaście lat przed Magdą miał na koncie dekorowanie miejskich przedmiotów włóczką. Genezę ruchu upatruje się jednak w USA, a narodziny szacuje na XXI wiek.




Jeśli zastanawiasz się teraz, po co ktoś miałby robić coś takiego, to już spieszę z odpowiedzią. A chociażby po to by ubarwić szarą, miejską architekturę. By "pokolorować" swój świat, zwrócić uwagę innych na tę formę sztuki. Albo dać upust swoim kreatywnym zapędom, a przy okazji zrobić coś pożytecznego dla wspólnoty, w której się żyje.



Powiem Ci, że to naprawdę działa! Bo widzisz, wiele, wiele razy przejeżdżałam przez Mountmellick, i jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, by zrobić tutaj postój. Miasto wydawało mi się przeciętne, ot, kolejne typowe dla Irlandii małe miasto, które na pierwszy rzut oka nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Aż do czerwca tego roku, kiedy przejeżdżając przez nie, zauważyłam, że zostało pięknie i barwnie udekorowane.



kołatka w kształcie pierścienia Claddagh <3


Zaintrygowało mnie to. Skąd te ozdoby? O co w tym chodzi? Po co to wszystko? Chciałam wiedzieć więcej, chciałam tu jak najszybciej wrócić i zaspokoić swoją ciekawość. Krótko mówiąc wpadłam w pułapkę utkaną przez sprytne i kreatywne mieszkanki tego miasteczka. I powiem Ci, że nie ja jedna.




W czasie mojej wizyty na własne oczy widziałam, jak przed budynkiem Mountmellick Community Arts Centre zatrzymał się autobus, a z niego wysypała się grupa ludzi, która już kilkanaście sekund później z zapałem fotografowała kolorowy samochód - jeden z najbardziej okazałych eksponatów pokrytych dzianiną.




Same autorki tych kolorowych robótek przyznają, że ich prace przyciągają uwagę przejezdnych. Kolorowe miasto ich przyciąga. Ten nietypowy widok ich przyciąga. Przyjeżdżają więc, dociekają co i jak, zwiedzają i zostawiają tu swoje pieniądze. Zawsze wtedy, kiedy miasto jest udekorowane [a jest tak przeważnie przez miesiąc w roku], lokalne biznesy odnotowują wzrost obrotów. I ja w to całkowicie wierzę, bo sama byłam jedną z tych osób, które przyjechały tu tylko i wyłącznie dla yarn bombingu, a przy okazji skorzystały z gastronomicznej oferty miasteczka.




Spacer po mieście szybko uświadomił mi, jak bardzo myliłam się, myśląc, że w Mountmellick nie ma nic ciekawego. Miasto ma całkiem ciekawą historię związaną z przybyłymi tu w połowie XVI wieku kwakrami angielskiego pochodzenia. To dzięki ich pracowitości i przedsiębiorczości skromna osada zaczęła się prężnie rozwijać, a w XVIII wieku, ze względu na swój przemysłowy charakter, Mountmellick zdobył nawet przydomek "irlandzkiego Manchesteru".




Jest tu kilka naprawdę ładnych budynków i ciekawych zakątków, a do tego skwer O'Connell, który uchodzi za najlepszy, georgiański plac w całym hrabstwie Laois. Ale, żeby się o tym wszystkim przekonać, musisz dać Mountmellickowi szansę. Warto. Szczególnie, jeśli pogoda jest łaskawa. Miasto jest na Ciebie doskonale przygotowane - praktycznie na każdym kroku są tablice informacyjne, z których dowiesz się, gdzie pójść i co zobaczyć. Gdzie zjeść, dowiesz się ode mnie.




Przed Nora's Cake Shop stoi nietuzinkowy rower udekorowany kwiatami. Dla niewtajemniczonych osób jest to nic nie znaczący obiekt, dla innych zaś hołd złożony zasłużonemu i lubianemu mieszkańcowi Mountmellick, Andrew Reilly'emu.  Nora jest żoną jego brata. Sam Andrew zaś był wielkim miłośnikiem ogrodnictwa. Swoją pasję przekuł na interes. Po jego śmierci rodzinny biznes trafił w ręce jego córki i zięcia. Rower zaś, który niegdyś był własnością Andrew, zyskał nowe życie i teraz cieszy oczy. A Nora? Nora prowadzi dobrze prosperującą kawiarenkę, w której zjesz smaczne śniadanie, a nawet obiad, a do tego zostaniesz przyjaźnie przyjęty.




Właśnie - przyjazność mieszkańców. Kiedy tak spacerowałam po mieście, objuczona aparatem niczym wielbłąd, wielokrotnie wymieniałam przyjazne pozdrowienia z  mijającymi mnie osobami. Na mój uśmiech i powitalne "hej!" pewien mężczyzna odpowiedział sympatycznym klapnięciem mnie w plecy. Przyjacielskim gestem, który z reguły rezerwuje się dla swoich dobrych znajomych. Ktoś inny pomachał mi z samochodu. Jakaś kobieta wciągnęła mnie na pocztę, bo tam znajdował się inny eksponat, który nie został jeszcze wystawiony przed budynek. Powiesz, że robili dobre wrażenie pod publikę? Być może. Ja tam wolę wierzyć, że to była dla nich norma.




Ta wizyta w Mountmellick zdecydowanie przeszła moje oczekiwania. Kiedy tak przemierzałam wolnym krokiem kolejne metry i uważnie rozglądałam się na boki, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mieszkańcy tego miasteczka dokładają wszelkich starań, by uczynić to miejsce przyjemnym do życia.




Czułam się tutaj też niczym poszukiwacz skarbów. Nie miałam pewności, na jaki "skarb" natrafię za rogiem i to było niesamowicie ekscytujące.




Teraz już wiesz, dlaczego Mountmellick jest moim prywatnym odkryciem roku.




To może w zamian powiesz mi, czy dla Ciebie taki rodzaj sztuki to hit czy też może kit?






Myślałam, że większej kociary ode mnie już nie ma... ;)

16 komentarzy:

  1. Odpowiem na Twoje pytanie czy to hit czy kit. Generalnie wygląda faktycznie dosyć kiczowato. Ale jeżeli to jest tylko 1 miesiąc w roku (a właśnie miałam pytać jak oni to utrzymują w czystości w deszczu) i jeżeli to jest jedyna atrakcja miasteczka i bez tej włóczkowej sztuki miasto jest bezbarwne i szare i nikt się w nim dłużej nie zatrzymuje to ten kicz nabiera innego wymiaru. I wtedy staje się czymś ciekawym. Mnie się podoba. Ładnie i kolorowo no i trzeba mieć zdolności, żeby tak przyoblec pięknie przedmioty. że o samochodzie nie wspomnę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Niesamowite te rzeczy są! Bardzo mi się podoba takie umilanie przestrzeni :) Kiedyś w Łodzi postawili żelazną lokomotywę i ubrali w kolorowy sweterek z włóczki. Innym razem przyczepili do całego budynku różne elementy z kolorowej wełny. Taki niby drobiazg, a jakże sympatycznie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie również bardzo podoba się taka inicjatywa. Dzięki niej jest kolorowo, przyjemniej i ciekawiej. Doceniam również fakt, że komuś się CHCIAŁO.

    Jakiś miesiąc później znów przejeżdżałam przez Mountmellick. Po ozdobach nie było już żadnego śladu, a miasto wydało mi się jakieś takie smutne i szare. Porównanie z tym, co widziałam kilka tygodni wcześniej, zdecydowanie wypadło na korzyść kolorowego miasta.

    Ja sama mam dwie lewe ręce do takich robótek, ale mimo to doceniam nakład pracy i umiejętności tych kobiet. Kibicuję im i mam nadzieję, że tradycja yarn bombingu będzie kontynuowana, bo miasto zdecydowanie na tym korzysta.

    OdpowiedzUsuń
  4. To świeża, kilkuletnia tradycja. Co roku autorki tych robótek zrywają się o świcie i dekorują miasto, tak by pozostali mieszkańcy obudzili się w bardziej przyjaznej, kolorowej rzeczywistości. Ponoć data "włóczkowego bombardowania" utrzymywana jest w tajemnicy, a wszystko po to, by był element zaskoczenia ;) "Włóczkowa wystawa" trwa tylko kilka tygodni.

    Nie pytałam, jak dbają o czystość, ale podejrzewam, że stara, dobra pralka robi robotę ;)

    Auto zdecydowanie najbardziej mi się podobało, ale cała reszta również przypadła mi do gustu. Pierwszy raz spotkałam się z taką formą street artu i muszę powiedzieć, że chyba odpowiada mi bardziej niż graffiti. A już na pewno bardziej niż te amatorskie bazgroły w stylu "Widzew Pany" ;)

    Miasto jest małe, bez spektakularnych zabytków, aczkolwiek historię ma ciekawą. Można tu znaleźć garść interesujących, historycznych obiektów, a do tego miło spędzić czas.

    OdpowiedzUsuń
  5. "Więc chodź pomaluj mój świat na żółto i na niebiesko.."

    Absolutnie wspaniałe. Nie zaskoczyłaś mnie jednak wiesz? Dawno, dawno temu taki rower ubrany we włóczkę stał w Krakowie na rynku, a potem to nawet samochód. Drzewa również były udekorowane. Próbowałam znaleźć kobietę, która zasłynęła z instalacji wełnianych na całym świecie i za nic nie potrafię znaleźć.

    Patrząc na to zastanawiam się ile pracy i czasu w to trzeba włożyć, a ile chęci!

    Muszę Ci powiedzieć, że mam bardzo miłe wspomnienia z tym hrabstwem. Sporo weekendów tam spędziłam. Nie przyszło mi na myśl, że może być nieciekawe. Z resztą, co w Irlandii może być nieciekawe?

    Podobają mi się spotkania kobiet w Irlandii. Spotykają się kobiety karmiące piersią w małych wioskach, spotykają się kobiety w book shopach. Super to jest. Pewnie z takich właśnie spotkań zrodziła się inicjatywa będąca przyczyną Twojego wpisu.

    Kiedy tak piszesz o przyjaznych mieszkańcach, przypomniało mi się, że podczas mojej wizyty w dwóch rezerwatach na urlopie ludzie się pozdrawiali, zagadywaliśmy się po drodze wzajemnie. Polacy też potrafią:-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja tam wiejska baba jestem, niezbyt światowa, więc pierwszy raz na oczy widziałam coś takiego i to na taką skalę ;) Jestem jednak jak najbardziej za taką formą sztuki.

    Dokładnie! Te kobiety mają mój szacunek za sam trud włożony najpierw w stworzenie takiej dekoracji, a potem jeszcze w udekorowanie miasta i przeróżnych obiektów. To nie zabiera pięciu minut. Ja tu widzę godziny pieczołowitej pracy.

    A masz jakieś ulubione zakątki w hrabstwie Laois? Ja chyba najbardziej lubię Rock of Dunamase, Heywood Gardens i Emo Court. To wszystko, co mi w tej chwili przychodzi na myśl. Samo hrabstwo nie jest złe, ale jak inne w "midlandach" szału nie robi, zwłaszcza kiedy porówna się je z tymi nadmorskimi.

    ... A mężczyźni spotykają się w pubach ;) Bohaterki mojego wpisu też spotkały się w pubie i to tam zrodziła się koncepcja zbombardowania miasta włóczką.

    Nie przeczę, zdarzają się otwarci i przyjaźni Polacy, sama na takiego trafiłam w drodze do Walii, ale jednak ciągle mam nieodparte wrażenie, że nadal mamy spore braki pod tym względem. Spróbuj powiedzieć "dzień dobry" nieznajomej osobie w Polsce, zobaczysz, jakim spojrzeniem Cię zmierzy ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Weź. Wiejska baba. Też mi coś. Od razu musiałaś się zaszufladkować.

    Zgadza się. Przecież to wymaga ogromnej cierpliwości i nakładu pracy.

    Nie mam tam ulubionych miejsc. Jak do tej pory, a wydaje mi się, że nie mieszkając w Irlandii trochę udało mi się już zobaczyć to najbardziej ukochałam okolice nad Atlantykiem. Galway z Connemarą nieopodal I Dingle. W Galway spałam z oceanem tuż za rogiem, a Dingle jest tak magiczne, że nie da się tego ująć słowami. Nigdy nie zapomnę jak nisko tam są chmury, jak jechałam pośród nich autobusem, a nad nim, po obu stronach drogi była tęcza. Wszyscy znajomi, którym to wtedy opisywałam do dziś twierdzą, że się porządnie czegoś naćpałam:]

    Tia, i potrzebują kolorowych drzwi;)

    Jesteśmy dosyć zamknięci i mało tolerancyjni. Nie widzę tu powiązań z konserwatywnością, raczej z zacofaniem kulturowym. Na szczęście to ciągle ewoluuje w dobrą stronę.

    OdpowiedzUsuń
  8. A ktory to konkretnie miesiac w roku?

    OdpowiedzUsuń
  9. Zostałam zaszufladkowana w momencie, w którym się urodziłam i wychowałam na wsi ;) Słyszałaś zapewne, że człowiek może wyjść ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy? ;) No więc tak jest ze mną ;) Stąd zapewne moje uwielbienie do przyrody, zieleni i wolnych przestrzeni. Tak całkiem serio, to nie mam żadnego problemu z tym, że pochodzę ze wsi, bo to nijak mnie nie definiuje. Sama często nazywam się żartobliwie "wiejską babą", niekiedy dorzucając do tego jeszcze przymiotnik "stara" :)

    O, zaskoczyłaś mnie tym brakiem ulubionych miejsc! Myślałam, że masz jakieś, do których wyjątkowo chętnie wracałaś, skoro masz bardzo dobre wspomnienia związane z Laois. Zachód Irlandii to zdecydowanie najpiękniejsza strona wyspy, nie mam co do tego żadnych złudzeń. Aczkolwiek nie da się też ukryć, że to piękno okupione jest wysoką ceną. Latem pogoda jest tam znacznie gorsza niż u nas [na przykład Donegal został ostatnio zalany, a ja w tym samym czasie musiałam co drugi dzień podlewać kwiaty w ogródku, bo ziemia im wysychała w zastraszającym tempie!], w okresie jesienno-zimowym mają z kolei gwałtowne sztormy... Nie dla każdego takie warunki życia. Sama też nie wiem, czy chciałabym na stałe osiąść gdzieś blisko oceanu. Tymczasowo - na pewno. Na dłuższą metę to musi być jednak trochę męczące, o czym doskonale przekonałam się w czasie mojego ostatniego urlopu nad oceanem. W czasie jednego ze spacerów po plaży zagadał mnie przemiły Irlandczyk, z którym ucięłam sobie dłuższą pogawędkę. Miło było, ale tak wiało, że wiatr głowę urywał i połowa słów ginęła na wietrze. A na moje pytanie, czy tu tak zawsze wieje, odpowiedział, że TAK. Zawsze, tylko siła wiatru nieznacznie się zmienia. A żeby móc podziwiać piękny widok, jaki miałam na ocean, musiałam codziennie myć salonowe okno z piachu. Tak sobie myślę, że pewnie żal by mi było zrezygnować z tego leniwego wypoczynku w moim super słonecznym ogródku, który często mogę uskuteczniać latem. Nad oceanem pewnie nigdy by mi się nie udało wypić gorącej filiżanki kawy, a grill to by nam odleciał na sąsiedni półwysep ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Zdjęcia pochodzą z czerwca. Teraz już nie ma śladu po ozdobach. Pewna nie jestem, ale wydaje mi się, że włóczkowe instalacje pojawiają się zawsze latem [czerwiec/lipiec].

    OdpowiedzUsuń
  11. Mam kolegę w pracy, który zawsze podkreśla, że on to wiejski chłopak jest;)

    Ja tam głownie jeździłam do Portlaoise. Tam mieszkali znajomi po prostu. Część z nich wróciła do Polski, a część przeprowadziła się do Anglii. Myślę, że mogłabym mieszkać nad oceanem. Uwielbiam te wiatry. Serio. Jeżdżąc właściwie ciągle na wyspy przyzwyczaiłam się, że jest wietrznie. Lubię też tą wilgotność, chociaż zdaję sobie sprawę jak bardzo ona na co dzień utrudnia życie. Pranie nie chce schnąć. W domach często i szybko robi się pleść. Ona wiecznie zaparowane i przeszywające zimno, kiedy elektryczny koc jest błogosławieństwem. Lepsze jednak to niż 30 stopniowe upały. Umarłabym, gdybym mieszkała w tak ciepłym kraju, gdzie nie ma chłodu i zim. Jestem szczęśliwa, że większość roku tu jest jednak zimna, a lato to głownie dwa, trzy miesiące.

    OdpowiedzUsuń
  12. Może dumny ze swoich korzeni? ;) Dopóki słoma spod butów mu nie wychodzi, to jest dobrze.

    Proszę, proszę, jaki ten świat mały ;) Do Portlaoise rzut beretem z Mountmellick. I ja bywam w tym mieście, a to głównie dlatego, że mają tam genialny sklep, Home Store + More. Połówek nawet dziś tam był. W mieście, nie w sklepie, bo on całym sobą szczerze nienawidzi zakupów i zawsze wielka krzywda mu się dzieje, gdy musi tam jechać ;)

    Nie no, tego jeszcze nie było na tym blogu! Kobieta, które uwielbia (mieć) wiatry na wyciągnięcie ręki ;) Ja również nie mam nic przeciwko morskiej bryzie, ale tam to mi głowę urywało, a na klifach trzeba było być super ostrożnym, bo chwila nieuwagi mogła się skończyć tragicznie.

    Opisane przez Ciebie problemy są mi na szczęście nieznane. To chyba przypadłość domów starszej daty, o kiepskiej izolacji termicznej, w nadmorskich miejscowościach. Ja póki co świetnie sobie radzę bez koca elektrycznego, choć zimą, nie powiem, ratuję się puchatym i miłym termoforem, bo lubię się przytulić do czegoś ciepłego [nie pytaj, gdzie jest wtedy Połówek] ;) Co do pleśni, to mały grzyb zaczął się nieśmiało pojawiać w jednej z trzech łazienek [nie taki zły wynik!], ale nie jest to jakiś wielki problem. Nie jest to też irlandzka specjalność, bo w Polsce również mieliśmy z nim problem w domu. Nawet większy. Winę ponosiła kiepska izolacja.

    Nawet mi nie przypominaj o takich upałach. Były tu parę razy, akurat wtedy, kiedy pracowałam, myślałam, że nie dociągnę do końca pracy. Klimatyzacji oczywiście brak. Dla mnie to zdecydowanie za wysoka temperatura, nie mogłabym mieszkać w krajach o tropikalnym klimacie. Irlandzki jest najlepszy ;) Lubię deszcz, pochmurne niebo i rześkie temperatury. To są moje klimaty :)

    OdpowiedzUsuń
  13. No popatrz. Tak się składa, że i ja nienawidzę zakupów;] Kto wie, może zdarzyło nam się kiedyś spotkać na uliczkach Portlaoise. I nawet o tym nie wiedziałyśmy. Chociaż Ty byś mnie zapewne poznała.

    Zdarzyło mi się być na klifach w taką pogodę i iść tym szlakiem bardziej zakazanym. Wiem o czym piszesz. Może z klifów niekoniecznie chciałabym spadać (zwłaszcza, że taki sposób na śmierć już jest mało oryginalny), ale i tak niezmiennie lubię wiatry;) Szczególnie ten od morza czy oceanu.

    Wątpię, aby te domki bliźniacze, które stoją w Irlandii były starej daty. Nie wątpię, że nie były dobrze utrzymane.

    Znasz mnie pewnie już trochę i wiesz, że mimo to zapytam: a gdzie wtedy jest Połówek, że Ty potrzebujesz termoforu?;) Mój termofor dokonał żywota, a ja się nie zmobilizowałam na kupno nowego. W skarpetach nie potrafię spać i w ogóle najlepiej jak nie mam nic ubranego od pasa w dół. W takich chwilach radzę sobie ciepłym kocem (nie pytaj ile ich mam, elektrycznego się jeszcze nie dorobiłam), whiskey i ciepłą herbatą lub kakao. W taki dzień jak wczoraj czy dziś, kiedy za oknem ciemnica i krople miarowo uderzają o okna i parapet lubię też sobie zapalać ikeowskie tea lighty. Lubię też wiśniową yankee candle, ale to już przerost formy nad treścią;)

    U mnie na szczęście jest klimatyzacja w pracy, ale są też nieziemscy zmarzluchy, którzy kiedy mi spływa pot jeszcze z czoła, marudzą, że im zimno. Sporo było na Śląsku ostatnio takich ciepłych dni i niecierpliwie wyczekiwałam tych zimniejszych.

    OdpowiedzUsuń
  14. Niczego nie jestem tak pewna w życiu, jak tego, że na pewno się nie spotkałyśmy ani w Portlaoise, ani nigdzie indziej. Pamiętałabym. Poza tym, aż tak często tam nie bywam. Raz na parę miesięcy może, czasami nawet jeszcze rzadziej.

    A kto normalny chciałby spaść z klifów? ;) Widoki piękne, ale nie warto dla nich umierać.

    Wiadomo, są młodsze i starsze, ale jednak chyba większość pochodzi z początku XXI wieku. A ja, kurczę, pochwaliłam się, że obce są mi problemy, o których wspominałaś, no i mnie pokarało. Zimno niepostrzeżenie i przebiegle wdziera się do domu [jeszcze nie ogrzewamy, choć niektórzy już zaczęli robić użytek z kóz grzewczych i kominków...], przez co już drugi dzień suszę pranie i jeszcze w 100% nie wyschło. W takich chwilach i porach roku suszarka bębnowa jest niezastąpiona.

    Termofor lepszy, bo mogę z nim robić to, co chcę i nie słyszę ani słowa sprzeciwu :) No i zabieram go do łóżka wtedy, kiedy chcę i na jak długo chcę. A jak już mi się znudzi/wystygnie, to bez skrupułów wykopuję go z łóżka. Możesz na mnie mówić "kobieta modliszka" ;) To ile masz tych koców? ;)

    Ja też lubię ten wiśniowy zapach i nawet prawie go ostatnio kupiłam, kiedy wybierałam dyfuzory zapachowe do domu. Ostatecznie przegrał z wanilią. W aucie mamy teraz z kolei zapach kiwi, przyjemny.

    Znam takich szaleńców, ale na szczęście przeważnie nie muszę z nimi spędzać zbyt dużo czasu w tym samym pomieszczeniu ;) Często też słyszymy latem, że mamy w aucie za niską temperaturę ustawioną. GRRR ;) Wtedy przeważnie w myślach rozszarpuję taką osobę na milion kawałeczków ;)

    OdpowiedzUsuń
  15. Mała jestem. Mogłaś mnie przeoczyć.

    Jeśli Cię to pocieszy to chłodek i tu zawitał. Kolejny wieczór leżę pod kocem i szukam sposobu jak się ogrzać. Nosek mi marznie!

    Ty to jesteś perwersyjna kobieta;) Z termoforem jak z telewizorem-nie mówi, więc nie może wyrazić sprzeciwu, w porównaniu do biednego Połówka;)
    Z cztery przynajmniej, w tym dwa grubsze. Zimą często śpię pod kołdrą i dwoma kocami. Odkąd wróciłam z IE nie lubię mieć mocno rozkręconego grzejnika, wolę mieć więcej okryć na sobie. Ciepłe powietrze mi nie służy.

    No proszę. Wiśniowy najbardziej mi się spodobał. Nie kojarzę, żeby inny mnie tak uwiódł.

    Uwzględniając co robisz z termoforem i Twoje wyobrażenia o tych kawałeczkach-zaczynam się Ciebie bać. Dobrze, że jesteś tyle km stąd;)

    OdpowiedzUsuń
  16. Dopóki nie nadepniesz mi na odcisk, to nie musisz się mnie bać ;) Z reguły jestem potulną i milutką owieczką, z rzadka groźnym i złym wilkiem ;)

    U nas coraz bardziej jesiennie. I tylko nie wiem, czego bardziej mi żal: długich i jasnych wieczorów, czy soczystej zieleni i cieplejszego powietrza...

    A Ty znowu niesłusznie litujesz się nad Połówkiem ;) Wcale taki biedny znowu nie jest ;) Krzywdy mu nie robię :)

    Grzejnik na full to samo zło! Nie lubię suchego i gorącego powietrza. Ciepło jest cacy, gorąc - be ;)

    Wszystkich zapachów nie wąchałam. Bo z nimi jest jak z perfumami w drogerii. Można powąchać dwa, a nawet pięć, ale nie pięćdziesiąt. Wzięłam więc pierwszy lepszy, który nie był zbyt mdły i nachalny. Generalnie to lubię orzeźwiające i rześkie zapachy. Ten, który mamy w aucie - kiwi berries - taki właśnie jest. Wcześniej mieliśmy lemon lavender i był odrobinę duszący. W domu mam też dyfuzor z "midsummer's night" - OK, ale następnym razem wybrałabym inny, nieco lżejszy zapach.

    OdpowiedzUsuń