piątek, 2 marca 2018

Przed godziną zero



Za każdym razem, kiedy rano z bólem zwlekam się z łóżka w celu udania się do pracy, obiecuję sobie, że odrobię to sobie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Chyba tylko dzięki tej obiecującej wizji nie wylądowałam jeszcze w kaftanie bezpieczeństwa. 

Tymczasem stała się rzecz niebywała. Był piąty dzień mojego urlopu, a do tego poniedziałek, czyli jak powszechnie wiadomo, dzień znienawidzony przez każdego wyrobnika, ja miałam zielone światło na bezterminowe wylegiwanie się w łóżku, a mimo to dobrowolnie wstałam kilka minut po szóstej. 

Tak prawdę powiedziawszy, to nie do końca było to dobrowolne, za to w stu procentach strategiczne zachowanie podyktowane moim instynktem samozachowawczym.  Otóż w normalny dzień roboczy to mój budzik robi za narzędzie tortur. Za to metaforyczne wiertło, które codziennie dokonuje trepanacji mojej czaszki. I to bez narkozy. I choć w takich chwilach jak nigdy rozumiem Andrzeja Piasecznego śpiewającego "Budzikom śmierć", muszę też uczciwie przyznać, że od wrednego budzika gorsza jest tylko jedna rzecz - kot wyśpiewujący arie operowe bezpośrednio pod sypialnianym oknem. Co jak co, ale Wyższa Forma Inteligencji nie ma w tym sobie równych. 

Byłabym skłonna uwierzyć, że pobierała lekcje śpiewu u samego Luciano Pavarottiego, gdyby nie fakt, że słynny włoski śpiewak zmarł, zanim ona się urodziła. I pewnie machnęłabym na to wszystko ręką, ale przecież wiadomo, że koty to tajemnicze istoty, mające więcej niż jedno życie. Moja prywatna teoria spiskowa mówi, że do tych muzycznych korepetycji faktycznie kiedyś doszło w przeszłości. Fakt jest bowiem niezaprzeczalny: moja kotka do perfekcji opanowała arię "Nessun Dorma", co znaczy ni mniej, ni więcej: "Nikt nie śpi!". 

Na pewnym etapie coś poszło jednak nie tak, albowiem wykonanie Pavarottiego chwyta za serce, a wersja Wyższej Formy Inteligencji - za głowę. Wciska ją w imadło i bezlitośnie dociska, aż masz wrażenie, że zaraz eksploduje niczym arbuz. Twój wybór jest więc prosty: albo stawiasz na przetrwanie i idziesz do ogródka wpuścić kota do domu, albo odmawiasz żal za grzechy i dzwonisz do proboszcza z nadzieją, że zrobi ci ostatnie namaszczenie, zanim  twój własny kot cię załatwi. 

Czytasz te słowa, zatem wiesz, jaką decyzję wtedy podjęłam. 

Nie wiesz pewnie jednak, że po tym jak brutalnie wyrwano mnie z objęć Morfeusza, już się nie położyłam do łóżka, choć mój pierwszy odruch był zupełnie inny. 

Zamiast tego decyduję się spędzić resztę dnia tak, jak ja uznam to za słuszne, a nie tańczyć tak, jak mi kot zagra. Albo zaśpiewa. 

Po cichu liczę też, że moje poświęcenie się opłaci. Bo jeśli teraz nie położę się do łóżka, to jest szansa, że wieczorem wcześniej zrobię się senna i uda mi się przespać kilka godzin, zanim przed północą zamkniemy hacjendę na cztery spusty i wyruszymy do dublińskiego portu na nasz kilkugodzinny, nocny rejs do Walii. Promem, bez wykupionej kabiny, gdzie mogłabym do woli chrapać, zamiast wysłuchiwać chrapania innych. 

Idę więc za głosem rozsądku. Początek mojego dnia nie był najprzyjemniejszy, ale kto powiedział, że reszta dnia nie może być milsza? 

Znasz to powiedzenie o cytrynach? "Kiedy życie daje ci cytryny, zrób z nich lemoniadę!". Zatem wyciskam ten mój ostatni dzień w Irlandii niczym cytrynę. 

Biorę relaksujący i gorący prysznic, a potem idę do kuchni, by zrobić sobie poranną kawę. Z turbanem na głowie zasiadam przed ekranem monitora, by ją niespiesznie wypić i sprawdzić, co tam w sieci piszczy. 

Piszę nawet okolicznościowego posta na bloga i maila do mamy, bo właśnie z zażenowaniem zdaję sobie sprawę, że dawno nie miałyśmy kontaktu, a ona nawet nie wie, że ja za kilkanaście godzin wyjeżdżam do Walii na urlop. "Gdyby mi się coś stało, to przynajmniej będzie wiedzieć, gdzie jestem" - myślę. Niektóre przyzwyczajenia z trudem wymierają. Wpojona mi w młodości zasada mówienia, gdzie się udaję i kiedy wrócę, jak widać nadal żyje i ma się dobrze. 

Robię też pranie i suszę je na świeżym powietrzu, bo pogoda wyjątkowo sprzyja. Termometr umieszczony w moim słonecznym ogródku pokazuje całe 30 stopni. Fizycznie jestem jeszcze w Irlandii, ale myślami jestem już na urlopie, bo w głowie rozbrzmiewają mi optymistyczne dźwięki piosenki Crowded House: "everywhere you go, always take the weather with you..." I w tym momencie faktycznie niczego innego bardziej nie pragnę, jak tego, by zabrać tę piękną pogodę ze sobą. 

Kiedy kilkanaście godzin później wychodzę z domu w mrok, a moje płuca wypełnia rześkie, nocne i letnie powietrze, nie wiem jeszcze, że zarówno pogoda, jak i cały wyjazd przejdą moje najbardziej śmiałe marzenia. 

A o wieczornej drzemce przed wyjazdem mogłam oczywiście zapomnieć.  Już dawno powinnam była się nauczyć, że sztuczki z wczesną pobudką i wczesnym pójściem do łóżka to może działają na niemowlęta, ale nie na mnie.