Przeprawa
promowa z Dublin Port, Irlandia, do Holyhead, Holy Island, Walia.
Mrok spowija wszystko wokół, ale zdaje się,
że nikomu to nie przeszkadza w sprawnym ruchu. Cały proces załadunku odbywa się
płynnie, niemal automatycznie. Nawet my, rejsowe żółtodzioby, nie jesteśmy w
stanie zakłócić tej procedury. Dajemy się porwać prądowi. Po prostu z nim
płyniemy, choć raczej powinnam napisać "jedziemy". Są chwile, kiedy
opłaca się podążać za tłumem. To jest właśnie jedna z nich.
Posłuszeństwo też się opłaca. Robimy to, co
każą nam pracownicy Irish Ferries, dzięki czemu nie napotykamy na żadne
przeszkody. Przejeżdżamy przez rampę - ten ostatni odcinek łączący nas z lądem
- i jedziemy w kierunku wskazanym przez członka załogi. Parkujemy na pokładzie
piątym, między TIR-em na brytyjskich numerach i zielonym kominem Epsilona. Dla
niewtajemniczonych - pokład piąty to
pokład "Pod chmurką". W naszym konkretnym przypadku: pod niebem o
atramentowej barwie.
Zabieram z auta wszystko to, co będzie mi
niezbędne na te najbliższe trzy i pół godziny. Po wzmożonej działalności
motylków w brzuchu, objawiającej się przyjemnym rodzajem podekscytowania,
domyślam się, że na statku nie zmrużę oka, mimo że jest już pierwsza w nocy. Co
więcej - ja nie bardzo chcę spać. Sen jest dla słabych. A ja jestem już na
podróżniczym haju.
Jak mogłabym przespać mój dziewiczy rejs? Ta
wizja jest dla mnie w tym momencie tak
samo absurdalna jak pomysł wydłubania sobie oka wykałaczką. Choć nie jestem
stuprocentowym żółtodziobem, choć mam na koncie wiele rejsów irlandzkimi
kutrami, polskimi statkami wycieczkowymi po Jeziorze Solińskim, po różnych
zatokach i zalewach nad Bałtykiem, choć mam za sobą rejs kanałami Brugii i paryskim
bateau-mouche po Sekwanie, to jednak
nie miałam do tej pory okazji płynąć kolosem, który waży ponad 26 tysięcy ton i
ciągnie się przez prawie 187 metrów. Mówimy tu o prawdziwym gigancie, nie o
stateczku z gry "Statki".
Niepotrzebne mi żadne ecstasy, by być w
euforycznym stanie. Moją pigułką szczęścia jest bycie w podróży. Z której
strony by na to nie patrzeć - przebywanie na promie już jest etapem tej
podróży. Nie do końca wierzę, że jednak udało nam się wprowadzić w życie ten
plan - bo do tanga trzeba dwojga, a zgranie się urlopami bywa nieraz
trudniejszą sztuką niż ekwilibrystyka - ale to się naprawdę dzieje! Teraz
jesteśmy jeszcze w Dublinie, ale za niecałe cztery godziny po raz pierwszy
postawię stopę na małej walijskiej wyspie liczącej sobie niecałe 6 km
szerokości i ponad 12 km długości. Na Holy Island.
Rejs jest do tego stopnia spokojny i
bezproblemowy, że... przez kilka pierwszych minut w ogóle nie zauważam, że
płyniemy!
Wiele razy zastanawiałam się, jak to będzie:
czy dopadnie mnie choroba morska? Czy poruszający się statek będzie przyczyną
mojego dyskomfortu? Teraz już wiem. Rozbawia mnie mój własny brak
spostrzegawczości. Czego się spodziewałaś, wariatko? - w myślach zadaję sobie
pytanie retoryczne. Myślałaś, że będzie tak, jak w samolocie? Że kapitan
przemówi, a stewardessy każą ci zapiąć pasy?
Jak wiele jeszcze muszę się nauczyć.
Uciszam natłok myśli, zagłuszam swoje
podekscytowanie i już wiem: płyniemy! Mam ochotę skakać z radości. Tylko czemu
Połówek nie wydaje się podzielać mojego entuzjazmu? Dlaczego nikt inny nie
wydaje się być zafascynowany tym faktem równie mocno jak ja? Czuję się w tym
momencie wyalienowana. Niezrozumiana. Tak musi się czuć zdrowy człowiek wśród
wariatów. Albo wariat wśród zdrowych [wolę pierwszą opcję]. Jednocześnie mam
wrażenie, że jestem tu jedyną osobą, dla której jest to pierwszy rejs promem.
Płyniemy, na pewno płyniemy! Czuję się w
obowiązku poinformowania o tym Połówka. Słychać tę charakterystyczną pracę
silnika. Epsilon jest jak mój kot. Pomrukuje cicho, jakby z zadowolenia, i
sunie mozolnie przed siebie. Tak gładko i tak wolno, że z trudem odnotowuję
jakiekolwiek wibracje. To tylko 24 węzły, czyli 44 km/h.
Tafla morza jest niesamowicie gładka.
Powiadają, że łaska pańska na pstrym koniu
jeździ. Z łaską bożą jest najwidoczniej podobnie, bo Posejdon, ten kapryśny bóg
mórz, rybaków i żeglarzy patrzy na nas przychylnym okiem. A może właśnie nie
patrzy? Może po prostu śpi i stąd to uśpione morze?
Szkoda, że Połówek nie ma takiej możliwości,
myślę sobie. Kombinuje jak koń pod górkę. Wierci się, kręci, wygina. Mógłby z
powodzeniem stworzyć "Kamasutrę dla śpiących: 100 niewiarygodnych pozycji,
w których naprawdę można się zdrzemnąć, a jednocześnie nie połamać". Wiem
już, że to był nasz pierwszy błąd - powinniśmy byli wykupić kabinę na nocny
rejs.
Z ulotki, którą zgarniam, przechodząc koło
recepcji, wyczytuję, że Epsilon może pomieścić w swoim wielkim brzuchu pięćset
pasażerów i tyle samo samochodów. Nie wiem, ile osób przebywa obecnie na
pokładzie piątym, ale w Café Lafayette, jest dość tłoczno - szczególnie w jej
bardziej komfortowej części, z miękkimi czerwonymi sofami i fotelami. Pobliska
Boylan's Brasserie nie cieszy się takim wzięciem, choć i tu na
najwygodniejszych miejscówkach leżą już ludzie.
W telewizji leci Garfield, siadam więc przy
jednym ze stolików i patrzę przez chwilę w ekran. Choć lubię tego sympatycznego
kota, bardziej jednak interesuje mnie to, co dzieje się wokół. Jestem pod
wrażeniem samego statku. Prom zbudowany został we Włoszech w 2011 roku.
Wszystko jest tu takie czyste, nowe i zadbane. Podłoga w Brasserie wręcz
błyszczy. Na parapetach najprawdziwsze kwiaty, w oknach zasłony. Homely feel. Gdyby nie te
charakterystyczne odgłosy pracy silnika, można by pomyśleć, że jest się w
restauracji na lądzie. Czysto, schludnie, zachęcająco.
Po wypiciu drogiej kawy w małym kubku
koniecznością staje się wizyta w toalecie. Wchodzę do niej, chwytam za uchwyt
pierwszej kabiny po prawej, ale nie udaje mi się otworzyć drzwi. Ach, zagalopowałam się, zajęte. Drzwi w
innych kabinach też zamknięte. Postoję,
poczekam.
Po kilku minutach, w ciągu których zdążyłam
już zapamiętać cały układ toalety, a nawet zauważyć, że czystość w nich
kontroluje Pan Polak, zaczynam się już nudzić. Dlaczego nikt nie wychodzi?! No, dalej, wychodzić! - poganiam w
myślach wolne użytkowniczki toaletowych kabin.
Zniecierpliwienie najwyraźniej odmalowuje
się na mojej twarzy, bo młoda, czarnoskóra nastolatka, która od samego początku
stała przed jedną z kabin, lituje się nade mną i mówi, że te pozostałe kabiny
są wolne. W ułamku sekundy z człowieka Blada Twarz przemieniam się w chodzącego
pomidora aka Karmazynową Twarz. Jaki blamaż!
W czasie mojej drugiej wizyty w tej
nieszczęsnej toalecie robię dobry uczynek i przekazuję tę tajemną wiedzę dalej
- kobiecie, która czeka przed kabiną, w której nikogo nie ma. O, zobacz, tak to musisz zrobić. Wystarczy popchnąć drzwi nieco mocniej.
Sezam się otwiera, ale choć jest w nim tron, skarbu nie ma.
Nie wiem, czy będąc za granicą człowiek jest
bardziej wyczulony na rejestrowanie swojej ojczystej mowy, ale tutaj to chyba
sami Polacy są. Tak w załodze [Marcin, Michał, Natalia, Janina...] jak i wśród
pasażerów.
Po 3:30 większość pasażerów już śpi. Nie ja.
Szwendam się po łodzi, niczym przeklęta
zjawa na nawiedzonym zamku. Zaglądam wszędzie tam, gdzie mogę, by szybko
wyselekcjonować mój ulubiony zakątek na promie. To punkt widokowy, gdzie
zarazem znajduje się wyznaczone miejsce dla palących. Pal licho, że o tak
późnej porze praktycznie nic nie widać, a zamiast morskiej bryzy czuć głównie
smród dymu tytoniowego. Szybko orientuję się, że jak przejdę na drugą stronę
promu, to będę ją mieć tylko dla siebie. Nice!
Opieram się o barierkę, wpatruję się w
morską toń i pozwalam wakacyjnej bryzie rozwiewać i plątać pasma moich długaśnych
włosów. Niech wiatr czesze je niewidzialną ręką.
Cieszę się samotnością, jednocześnie zdając
sobie sprawę, że gdybym teraz wypadła za burtę, to nawet nikt by tego nie
zauważył.
Uśmiecham się na myśl o tych wszystkich
przygodach, które już za niedługo mnie czekają. Z braku lepszego zajęcia czytam
wywieszone instrukcje obsługi kamizelek ratunkowych i już wiem, co robić w
przypadku emergency.
O 4:15 za oknem robi się jaśniej. Rodzi się
nowy dzień. Do przybicia do brzegów Walii zostało nieco ponad godzinę! Połówek
śpi, albo tylko sprytnie udaje, że to robi. Wersja pierwsza bardziej
prawdopodobna. Przez chwilę czytam "Ostatniego Mohikanina", ale
najchętniej jednak położyłabym się spać. W swoim łóżku.
Przed 5:00 zwiększa się ruch na promie.
Budzą się śpiochy. Na stolikach pojawiają się kubki z kawami, francuskie
rogaliki. Ekspedientki mają, co robić.
Teraz jak nigdy warto przebywać na zewnątrz.
Kontury Walii są coraz bardziej wyraźne! Wreszcie w rozmytych
pomarańczowo-niebieskawych barwach mogę dostrzec ląd. Holy shit! To Holy Island!
O 5:15 szczęśliwie dobijamy do portu w
Holyhead na Holy Island.