środa, 26 września 2018

Okruchy dnia codziennego


Zabieram się do tego wpisu niczym przysłowiowa sójka do wyprawy za morze. Każdego dnia obiecuję sobie, że "dziś to już na pewno napiszę coś na blogu, zanim na dobre pokryją go pajęczyny", ale jak widać, mam więcej wspólnego z politykami, niż mi się dotychczas wydawało - tak jak oni składam obietnice bez pokrycia i karmię Was kiełbasą wyborczą. I nie jest to powód do dumy.
Dziś jednak jest ten wiekopomny dzień, kiedy wypada wprowadzić słowa w czyn. Ten post, o jakże poetyckim tytule, będzie na dobrą sprawę o prozie życia. Poezji w nim nie znajdziecie, jako że od lat młodzieńczych mam do niej awersję.
Przyznam szczerze, że trochę znużyła mnie ta monotematyczność bloga i stęskniłam się nieco za takimi wpisami jak ten dzisiejszy - z serii "Drogi Pamiętniku", w których to mogłabym popisać trochę o tym, co działo się w niedalekiej przeszłości i co dzieje się teraz.
A skoro o pamiętnikach mowa, to w latach mojego "późnego dzieciństwa", czyli w okresie uczęszczania do szkoły podstawowej, królowała moda na wpisy do pamiętnika. Nieco później zaś był szał na zbieranie karteczek do segregatorów. Jaraliśmy się tym jak pochodnia! Zbierali wszyscy. Duzi i mali. I nawet chłopaki!
Furorę robiły też "Złote myśli", które tak naprawdę nie miały nic wspólnego ze złotymi myślami w prawdziwym znaczeniu tych słów. W czasach, w których nikt nie słyszał o Naszej Klasie i Facebooku, było to jednak pomysłowe narzędzie do "inwigilowania" kolegów i koleżanek. Wystarczyło tylko wypełnić taki zeszyt -mniej lub bardziej wścibskimi - pytaniami, a potem podrzucić go do upatrzonych ofiar i... z wypiekami na twarzy czekać na jego zwrot. Wszyscy chętnie się wpisywali w myśl naszego współczesnego "nie ma cię na Facebooku, to nie istniejesz". I tu wypada dodać, że znalezienie się w "Złotych myślach" było wtedy czymś tak elitarnym jak dostanie się na któryś z uniwersytetów należących do Ivy League.
Jednym z pytań, które regularnie pojawiało się we wszystkich znanych mi "Złotych myślach" było to o ulubioną porę roku. I tu pewnie niektórzy z Was doskonale wiedzą, jak na nie odpowiadałam. Otóż moją ulubioną porą roku była od zawsze jesień. Z kilku prostych powodów: bo jest ona szalenie nastrojowa i romantyczna. Bo czytanie książek jesienią, nigdy nie jest tak przyjemne jak właśnie wtedy. Bo tylko jesienią suche liście tak wspaniale szeleszczą pod stopami.
Nie bez znaczenia pozostawał tutaj też fakt, że jesienią nie byłam aż tak bardzo angażowana w różne prace polowe, których szczerze nie cierpiałam. Pod tym względem byłam typowym dzieckiem - chciałam, żeby wszyscy dali mi święty spokój, żebym mogła do woli się bawić, a nie tracić czas na różne nudne czynności związane z życiem na wsi.
Według jednego z popularnych haseł "dzieci się nudzą, kiedy pada deszcz". Tymczasem dla mnie była to jedna z największych bzdur ever. Lubiłam deszcz. Co ja mówię?! Ja go wprost kochałam! Bo kiedy pada deszcz, to nikt nie pracuje w polu!
Miałam swój drogocenny worek, niczym tobołek Włóczykija, w którym przechowywałam swoje skromne skarby. Trzymałam w nim swoje pseudolalki Barbie i tonę ciuszków dla nich, z których ogrom był zaprojektowany i uszyty przeze mnie samą. W deszczowe dni zabierałam ten worek, wciskałam koc za pazuchę i szłam w ustronne miejsce, zazwyczaj na klatkę schodową, bo tam miałam ciszę i najlepszą, najpiękniejszą ścieżkę dźwiękową, jaką mogłam sobie wtedy wymarzyć - odgłosy padającego deszczu.
Zwykłam sobie żartować, że lubię deszcz, bo tylko on na mnie leci. Do dziś uwielbiam patrzeć na ulewy i wsłuchiwać się w krople miarowo uderzające o szyby i parapet. Gdy pada i inni w pośpiechu zamykają okna, ja je celowo otwieram, by mieć lepszą "akustykę" i doznania ;) Zaś jednym z moich najpiękniejszych wspomnień jest deszczowa kąpiel.
Jeśli Lord Somersby faktycznie wynalazł taniec, to Irlandczycy zdecydowanie wymyślili, że kalendarzowa jesień rozpoczyna się już w sierpniu. Może lokalsi nie do końca widzą różnicę między Europą Wschodnią a Środkową, może dla nich faktycznie "Polak i Rusek - dwa bratanki", ale jedno trzeba skurczybykom przyznać - mieli nosa do tej jesieni niczym świnia do trufli!
Po gorącym czerwcu i lipcu nastąpił chłodniejszy sierpień, kiedy to powietrze w mojej najbliższej okolicy wypełniło się charakterystycznym zapachem torfu i jesieni, a życiodajny deszcz zaczął wreszcie regularnie nas nawiedzać. Po sierpniu zaś nastąpił wrzesień i tu nastąpiła niespodzianka - przyniósł pierwszy większy huragan Ali, który nie tylko zasiał małe spustoszenie i doprowadził do anulowania drugiego dnia niesamowicie rozreklamowanego i popularnego tu wydarzenia, jakim jest National Ploughing Championships [czyli nic innego jak mistrzostwo w... oraniu pola!], ale także spowodował śmierć dwóch osób, w tym turystki ze Szwajcarii, która została zdmuchnięta z klifu wraz ze swoim kamperem, w którym akurat spała.
Co mnie zdziwiło we wrześniu? To, że zamiast zwyczajowego babiego lata mieliśmy już pierwszy przymrozek! Szczęśliwym trafem tuż przed uderzeniem huraganu schowaliśmy meble ogrodowe do szopy, aby nie fruwały w powietrzu, a parę dni temu skosiliśmy trawę, przygotowując ogródek na zimę. Tym oto sposobem oficjalnie zamknęliśmy sezon letni, nad czym jednak nie ubolewam, bo dla takiej romantyczki jak ja, jesień też ma swoje zalety. Wygrzewanie się w ogródku zamieniłam na grzanie się pod kocem, wyciągnęłam z szafy swój ulubiony sweter w kolorze pudrowego różu, uzupełniłam zapas świeczek, a nawet zrobiłam już użytek z termofora, jako że przyszło mi na starość marznąć w zimnym łóżku. Teraz poluję już tylko na fajną nową piżamę.
Tak się bowiem złożyło, że z nastaniem września Połówek rozpoczął pracę na drugą zmianę, co w praktyce oznacza, że się pięknie rozmijamy, bo nagle okazało się, że nasze harmonogramy mają tyle wspólnego co siostry Godlewskie z naturalnością, a mnie nie zawsze chce się czekać do północy na jego powrót.
Ta sytuacja ma jednak także pewne zalety - zredefiniowałam pojęcie długiego wieczoru. Jako dziecko marzyłam, by mieć święty spokój i mnóstwo czasu na czytanie.  I co? Bam! Dwadzieścia parę lat później mam to, co chciałam. I niech nikt nie mówi, że marzenia się nie spełniają!
Dziś już jestem trochę za duża na to, by bawić się lalkami, ale z książek nadal nie wyrosłam. Co mnie cieszy, to to, że w okresie wakacyjnym udało mi się przeczytać dwanaście książek, co jest bardzo dobrym wynikiem, zważywszy na fakt, że - jak pokazuje historia - mam tendencję do nieczytania w czasie wakacji.
Nie mam za to szczęścia do tematyki islandzkiej. Druga książka, po którą sięgnęłam, okazała się niewypałem. O pierwszej z nich - "Islandzkich zabawkach" Mirosława Gabrysia już pisałam na blogu, o tej ostatniej pisać nie będę, bo... nawet nie ma do czego się ustosunkować. Pokarało mnie za bycie książkową Zosią-Samosią, która nie lubi zdawać się na rekomendacje innych.
Książkę "Moja Islandia" wypatrzyłam na internetowej stronie księgarni, z której zamawiałam przewodnik. A ponieważ był on tani, to pomyślałam, że dorzucę do koszyka coś jeszcze. Coś o tematyce podróżniczej. Przez moment wahałam się między Irlandią a Islandią, ale ostatecznie padło na tę drugą krainę, jako że jest mi bardziej obca, a książka miała ładną, obiecującą okładkę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po otwarciu przesyłki moim oczom ukazała się maleńka książeczka - mająca więcej wspólnego z broszurą niż z powieścią! - licząca jakieś 73 strony treści o nie takiej znowu małej czcionce. Strona internetowa oczywiście dyplomatycznie przemilczała fakt, że to coś posiada tylko tyle stron. Opcje "zerknij do środka" i "przeczytaj fragment" też nie działały dziwnym zbiegiem okoliczności...
Nic to. Gorzkiego posmaku rozczarowania udało mi się pozbyć dzięki kolejnym lekturom: popularnej w ostatnim czasie "The Woman In The Window" i - starej, ale nadal jarej - "Tysiąc wspaniałych słońc" Hosseiniego. Tę pierwszą czyta się szybko i nawet wciąga, ale jeśli czytało się wcześniej "Before I Go To Sleep" i "The Girl On The Train" ma się poczucie déjà vu. Ale to już było.
Hosseini to kolejny lekarz, którego pióro przypadło mi do gustu. Zamówiłam w bibliotece kilka kolejnych pozycji jego autorstwa, niedługo trafią w moje ręce. Jesień zatem mi niestraszna. Bring it on!
A Wy jak spędzacie jesień? Rozpaczając nad odejściem lata, czy wyciskając ją niczym cytrynę?