wtorek, 25 grudnia 2018

O prezentach + ulubieńcy kosmetyczni minionego roku


Wow! Tego to się nie spodziewałam! Kiedy pisałam w poprzednim poście, że mamy już początek grudnia i teraz to już będzie z górki, wiedziałam, że czas szybko zleci, ale nie sądziłam, że aż tak! Szkoda tylko, że tyle lat musiało minąć, abym zrozumiała, czym powinnam zająć się w życiu - otóż... przepowiadaniem przyszłości! Wychodzi na to, że jestem w tym całkiem dobra!
Mówiąc o Bożym Narodzeniu, trudno nie wspomnieć o podarunkach, a to z kolei otwiera nam drzwi do jakże ciekawej dyskusji z serii "czego nie wypada dawać pod choinkę?", a także "najlepsze/najgorsze prezenty, jakie dostaliśmy".
Jeśli chodzi o to pierwsze, to zauważyłam, że u wielu ludzi dość wysoko na liście niepożądanych prezentów znajdują się kosmetyki, skarpety i kapcie, notabene rzeczy codziennego użytku, bardzo przydatne i praktyczne. I może właśnie na tym polega problem? Że nie są to prezenty, które wywoływałyby efekt "wow!", bo są tak pospolite, że aż nudne? A może istoty problemu należałoby dopatrywać się w samym obdarowanym, a dokładniej w jego braku dystansu do siebie? Słyszałam bowiem opinie, że podarowanie komuś kosmetyków do mycia jest odbierane jako przytyk i zachęta do... przykładania większej uwagi do higieny ciała.
Powiem szczerze, że musiałabym być naprawdę smutnym i podejrzliwym człowiekiem, sztywniarą z kijem od miotły w tyłku, by doszukiwać się drugiego dna tam, gdzie go zwyczajnie nie ma. Ale może to tylko moja perspektywa wynikająca w dużej mierze z tego, że wychowywałam się w środowisku osób, które bez żadnych podtekstów często obdarowywały solenizantów kosmetykami. Imieniny cioci, urodziny mamy, koleżanki? Żaden problem - kupi się jej dezodorant albo perfumy. Imieniny wujka, Dzień Dziadka? - Skarpety, pantofle, zestaw kosmetyków i alkohol wydawały się zawsze dobrym rozwiązaniem.
To było zupełnie normalne podejście do upominków z tytułu wspomnianych uroczystości, wynikające z absolutnie niewinnych zamiarów i dobrych chęci. Wszyscy jednak znamy powiedzenie o piekle, które jest wybrukowane dobrymi chęciami... Tu chciałabym jednak zaznaczyć, że ja wychowywałam się i dorastałam na wsi. Być może w mieście panowały i nadal panują nieco inne kryteria odnoszące się do tematu obdarowywania bliskich prezentami.
A jak to wygląda w moim przypadku? Jednym z moich najwyraźniejszych wspomnień z dzieciństwa jest to, kiedy stoję przed szklaną gablotką w spożywczaku "Społem" - znajdującym się w centrum naszej wioski - z kieszenią wypchaną drobnymi monetami, i zamierzam kupić mamie na urodziny rajstopy, dezodorant Extase i mydełko Fa tak bardzo świecące triumfy w latach 90. może nawet nie tyle dzięki reklamom co przebojowi disco polo, który nucili dosłownie wszyscy: i duzi i mali.
Do czego zmierzam? Do tego, że od zawsze kosmetyki stanowiły dla mnie normalny prezent. Nigdy bym się nie obraziła, gdybym je dostała i nigdy też nie pomyślałabym, że ktoś inny może poczuć się urażony dostając je w podarunku. Człowiek jednak dorasta i uczy się nowych rzeczy.
Rzecz jasna ważną rolę odgrywa tu też wartość samego podarunku. O ile nie przywiązywało się do niej zbyt wielkiej wagi w latach mojego dzieciństwa, czyli lat 90., o tyle w obecnych czasach wygląda to już nieco inaczej i pójście do kogoś na urodziny z super tanim mydłem i najtańszym dezodorantem nie jest najlepszym pomysłem, no chyba, że bardzo chcecie zerwać z kimś znajomość, ale nie bardzo wiecie, jak to zrobić, abyście za bardzo nie oberwali rykoszetem. Wtedy bardzo polecam kupno kostki mydła z najtańszej półki cenowej - tylko koniecznie nie zapomnijcie wręczyć tego wyszukanego prezentu w plastikowej reklamówce. Tak dla wzmocnienia efektu.
Ktoś może szlachetnie zaoponować: "ale jak to? A co z intencjami? Przecież to one powinny być najważniejsze, nie zaś sama wartość prezentu". To wszystko pięknie brzmi w teorii, w praktyce już nie bardzo, bo jednak sporo osób lubi dostawać piękne i drogie rzeczy, i dlatego jestem w stanie częściowo zrozumieć tych, którzy kręcą noskiem na tanie prezenty pod choinką i oczekują tylko tych luksusowych. Sama bym tak nie postąpiła, ale potrafię w pewnym stopniu zrozumieć takie myślenie.
A przy okazji dzisiejszej tematyki chciałam podzielić się z Wami kilkoma z moich ulubionych kosmetyków, których kupno raczej nikomu nie przyniesie wstydu, a obdarowanemu może za to dostarczyć sporo radości. A gdybyście mieli jakieś wątpliwości, to wiedzcie, że lista jest w całości niesponsorowana, a autorka nie otrzymała za reklamę żadnej gratyfikacji.
Jeszcze stosunkowo niedawno konsekwentnie ściągałam ze sklepów półek tanie płyny do mycia rąk. W moim rodzinnym domu zawsze używało się do tej czynności kostki mydła, ale w minionych latach życia jakoś tak rozwinęłam w sobie preferencje do płynów. Wydawały mi się wygodniejsze w użyciu, bardziej praktyczne [nie wymagały mydelniczki i nie brudziły umywalki], a dzięki zawartości pompki - o niebo bardziej higieniczne od mydła w kostce. Nigdy jednak nie widziałam potrzeby, aby wydawać na nie więcej pieniędzy niż to konieczne. Aż pewnego dnia w mojej pracy pojawiło się w łazience mydło w płynie Jo Malone Lime Basil & Mandarin. Umyłam nim ręce i przepadłam! To energetyczne połączenie zapachów błyskawicznie uwiodło moje nozdrza. Pamiętam, że wzięłam wtedy to mydło do rąk, mówiąc: "Wow! Co to za cudo?


Kojarzyłam tę markę, wiedziałam, że jest dość ekskluzywna, ale nigdy nie miałam okazji ani potrzeby testować żadnych jej produktów. Tymczasem zaś stało się coś niesamowitego: zakochałam się od pierwszego umycia rąk. Jednocześnie zrozumiałam, jak wielka przepaść dzieli tanie i drogie płyny do rąk. Ten miał wszystko: idealną konsystencję, uwodzicielski zapach cytrusów, a do tego piękne i minimalistyczne opakowanie z klasą. Byłby idealny, gdyby nie to, że cena sklepowa za 250 ml jest dość wysoka i przekracza trzydzieści kilka euro. Dlatego warto kupować go w strefie bezcłowej na lotniskach. Dostajemy go w prostej, kremowej torebce prezentowej z logo Jo Malone. Idealny na ekskluzywny prezent dla miłośniczki dobrych kosmetyków. I do... przyuczania dzieci do mycia rąk. Kosmetyk tak pięknie i intensywnie pachnie, że od razu czuć, czy dziecko umyło ręce, czy tylko kłamie, że to zrobiło. Poza tym tak pięknie pachnie, że może działać jako zachęta do większej higieny.
Zabrzmi to górnolotnie, ale od momentu użycia tego płynu od Jo Malone, moje życie nigdy nie wyglądało tak samo. Nagle dostrzegłam to, czego nie widziałam wcześniej, stosując moje zwyczajne i tanie płyny do rąk. Nagle wszystko zaczęło mi w nich przeszkadzać. Badziewne opakowanie z daleka informujące wszystkich o swojej taniości, ale nade wszystko sztuczny zapach i konsystencja. Ta okropna rzadka konsystencja, która wielokrotnie dosłownie przelatywała mi między palcami, powodowała, że zmuszona byłam kilkukrotnie naciskać pompkę, by mieć poczucie porządnie umytych rąk. To ta sama konsystencja sprawiła, że pewnego dnia po prostu straciłam cierpliwość i sfrustrowana powiedziałam to głośno i wyraźnie: "Mam dość tego gówna!" Nie jestem dumna z tych słów, ale z tego, co nastąpiło później - już tak. Niedługo później zamówiłam przez Internet dwie butelki mydła do rąk z L'Occitane o zapachu werbeny, i to była jedna z najlepszych decyzji, jakie podjęłam. Był to też swego rodzaju kompromis i test. Kompromis - bo nie chciałam wydawać fortuny na kilka butelek płynu od Jo Malone, a ten od L'Occitane jest znacznie tańszy przy czym ma większą pojemność. To był no-brainer.  Test - dlatego, że nigdy nie stosowałam płynu tej marki, korzystałam jednak z kilku innych jej kosmetyków i miałam uzasadnione podstawy, by sądzić, że to może być dobry zakup. Był. 


Solidna, plastikowa butelka o pojemności 500 ml pojawiła się w mojej głównej łazience w połowie października i co mnie ogromnie cieszy - nie zużyłam nawet połowy pojemnika, a nie jestem osobą, która myje ręce raz na dzień. Płyn jest niesamowicie wydajny i ma gęstą konsystencję - alleluja, już nic nie przecieka mi przez palce! Jak tylko skończył mi się stary i tani płyn w drugiej łazience, z ulgą zastąpiłam go tym od L'Occitane. Obecnie z niecierpliwością odliczam godziny i minuty do dnia, kiedy zużyje ostatnią kroplę taniego płynu z trzeciej łazienki - niedawno bowiem zrobiłam zakupy w Debenhams i kupiłam dwa kolejne płyny tej francuskiej firmy. Ta sama pojemność, inny zapach - lawenda. Tym razem wzięłam jeden w standardowym opakowaniu, a drugi w torebce - po opróżnieniu butelki wystarczy przelać do niej zawartość z torebki. Nie dość, że produkujemy w ten sposób mniej śmieci, to dodatkowo płacimy za płyn znacznie mniejszą cenę. Zdecydowanie polecam! Najpierw kupno płynu w plastikowej butelce [najlepiej w promocyjnej cenie], potem zaś dokupywanie torebek. 


Jo Malone nadal uwielbiam, ale jako że jej produkt jest znacznie droższy, będę się nim rozpieszczać tylko w wyjątkowych okazjach - przede wszystkim wtedy, kiedy uda mi się go kupić kilka euro taniej. W międzyczasie zaś z uwielbieniem będę stosować kosmetyki L'Occitane. Obydwa są jednak mercedesami wśród płynów do rąk! 

Składając zamówienie w sklepie, postanowiłam kupić też tradycyjne mydło, głównie ze względu na Połówka, bo on lubi najpierw porządnie się namydlić kostką, a potem wyszorować gąbką. Wybrałam dwa zapachy: mleczny i lawendowy o tej samej wadze - 250g. Mydło jest ogromne, przez co idealne dla mężczyzn. Pewnie nie powinnam tego pisać, ale zrobiłam to celowo, jako że nie lubię politycznej poprawności i paranoicznego doszukiwania się seksizmu, ksenofobii i rasizmu tam, gdzie ich nie ma. Piszę o tym w nawiązaniu do gównoburzy, jaka niedawno rozpętała się z powodu chusteczek higienicznych "mansize" firmy Kleenex. Otóż po nagonce, jaką przypuścili na nią przeciwnicy seksizmu, firma postanowiła zmienić nazwę chusteczek z "mansize" na "extra large". Tak jakby było coś złego w określeniu produktu jako "w rozmiarze męskim".  Tak więc kostka mydła z L'Occitane en Provence o wadze 250g ma zdecydowanie idealne wymiary dla męskich rąk. Firma oferuje też mniejsze kostki o 100 gramach, ale zdecydowanie bardziej opłaca się kupować te większe. 

Płyn do rąk z L'Occitane, "suchy" olejek z Nuxe [wiem, że to brzmi jak oksymoron, ale taka jest właśnie nazwa tego kosmetyku] oraz płyn do demakijażu z Lancôme z miodem akacjowym to moje płynne złoto - uwielbiam stosować każdy z nich. Olejek z Nuxe [kolejna francuska firma godna uwagi] ma przepiękny zapach i z powodzeniem można stosować go na twarz, ciało, a nawet robić maseczki na włosy. Można go nabyć w różnych pojemnościach, z tego, co jednak zauważyłam, opcja z 100 ml wydaje się być najlepsza, głównie dlatego, że zawiera atomizer, co znacznie ułatwia aplikację. Olejek odżywia, zmiękcza, naprawia szkody i uzależnia! Jest super, nie polubiłam się jednak z balsamem do ust z tej firmy, mimo że bardzo lubię miód w kosmetykach. Dość niepraktyczne opakowanie [słoiczek] i balsam z lubością "przechodzący" z moich ust na zęby  - to dwa największe minusy.  


Uwielbiam za to płyn do demakijażu z Lancôme. Produkt droższy od tych które możemy nabyć w supermarkecie, jest za to niesamowicie wydajny. Jedna-dwie pompki zdecydowanie wystarczają na porządne umycie całej twarzy. Zabrałam go ze sobą, jadąc w czerwcu na wakacje nad oceanem, gdzie zaczęłam go stosować i nadal mam do dyspozycji ponad pół butelki! Podstawa mojej pielęgnacji twarzy. Używam go zamiennie z innym produktem do demakijażu od Lancôme - gel éclat. Obydwa mają ciekawą konsystencję - ten pierwszy nie lubi się z zimnem, a co za tym idzie, latem jest ciekły, zimą zaś przechodzi w stan "stały". Zastyga, ale nadal można go stosować. 


Gel éclat z kolei po wyciśnięciu na dłoń wygląda bardziej jak klej niż żel. Ze względu na specyficzną konsystencję może być trudno opróżnić tubkę. Jak sobie z tym radzę? Zawsze aplikuję ten żel naciskając na górną część tubki, nie na jej środek. Z tych dwóch kosmetyków zdecydowanie jednak wolę ten z miodem akacjowym, choć obydwa są godne uwagi i dobrze się wywiązują ze swoich ról. 


Kolejne produkty z Lancôme, do których bardzo chętnie wracam, to tusze do rzęs [wszystkie z serii Hypnôse są świetne, mam jednak wrażenie, że najnowsza mascara - Monsieur Big odstaje poziomem], balsam do ciała z linii zapachowej "La vie est belle" [myślę, że ucieszy każdą miłośniczkę tych perfum, jest wyjątkowo trwały i powabnie pachnie] oraz seria Énergie de vie. Jest bardzo przyjemna w stosowaniu, daje fajne, orzeźwiające uczucie. 




Tajemnicą poliszynela jest fakt, że skóra pod oczami jest cieńsza i wymaga specjalnego traktowania. Przez długi czas ją jednak zaniedbywałam, unikając aplikacji kremów w te newralgiczne okolice - zawsze, ale to zawsze kremy przedostawały się do moich oczu i nieznośnie szczypały. Problem rozwiązał się, kiedy natrafiłam na krem z awokado z Kiehl's. Wspaniała, kremowa konsystencja. Nigdy więcej szczypania! Aż chce się powtórzyć slogan reklamowy pewnego szamponu - "no more tears!". 


Produkt, który posiadałam tylko raz, i który od razu bardzo polubiłam, to krem Moisture Surge z Clinique. Był częścią zestawu, który kupił mi Połówek po swojej podróży samolotem [Ryanair sprzedawał go w okazyjnej cenie]. W pudełku znajdowało się także serum pod oczy w formie roll-on, co bardzo ułatwia aplikację, a także mgiełka, którą umieściłam w lodówce, i która to wielokrotnie ratowała mi życie w minione upalne lato. Moje serce skradł jednak nawilżający krem o przyjemnej, żelowej konsystencji. Niestety dość szybko się skończył - kiedyś w przypływie szczerości Połówek wyznał mi, że podkradał mi go z łazienki, bo fajnie nawilżał mu skórę twarzy. 



To by było wszystko. Jestem bardzo ciekawa, czy Wy macie swoich kosmetycznych ulubieńców, a jeśli tak, to jakich? Bardzo chętnie zapoznam się z Waszymi doświadczeniami, więc jeśli wiecie o istnieniu czegoś, co może zrewolucjonizować moje życie, nie bądźcie psem ogrodnika - podzielcie się wiedzą.  
A na koniec życzę Wam przyjemnej końcówki świąt, a także dużo zdrowia, szczęścia i wielu pięknych dni w tym nadchodzącym 2019 roku! Dziękuję Wam, że byliście ze mną nie tylko w tym roku, ale także w tych minionych latach!